Killarney jest ładnym miastem Limericku nie widziałyśmy. Wieczorem już na nic nie było czasu, dojechałyśmy mocno po zmroku. Rano, zanim obudziła się Agnieszka zaplanowałyśmy z Elą wyjazd nad morze. To nic, że ma nadejść Dennis -mamy samochód. Nasz entuzjazm chyba dziwił Agę, za oknem ulewa, kruk kąpie się w piaskownicy Alana, mokre drzewa zamiatają gałęziami grunt. Prognoza zła. Ale to Atlantyk, tu wszystko ciągle się zmienia. Wróciliśmy więc na wybrzeże , które przegapiłyśmy jadąc autobusem. Po drodze mignął nam raz duży zamek, poza tym mgła. Zaparkowaliśmy gdzieś za Kilkee. Pomimo deszczu wyszliśmy klifem, podziwialiśmy ataki fal, stada ostrygojadów. Po południu pogoda się poprawiła, szliśmy przez płaskie podmokłe łąki pocięte siatką potoków- dramatycznie zakończone kilkudziesięciometrowym uskokiem. Wiało od morza. Strumienie początkowo spokojne na granicy urwiska wznosiły się i rozpylały w powietrzu jak gejzery. Niskie już słońce oświetliło kawał skalistego brzegu. Nad oceanem unosiła się perlista mgła. Było pięknie. Przed zmierzchem przejechaliśmy kawałek i zeszliśmy jeszcze raz nad Atlantyk, na końcu cypla. Widać było narastający sztorm. Grunt namókł, od deszczu i od rozbryzgów fal. Wichura ciągnęła wprost na nas. Nocą oświetliła ją latarnia. To był bardzo ciekawy dzień. Może nieco zbyt ciężki dla Alana. -Na tym właśnie polega podróżowanie tłumaczyli rodzice czterolatkowi- wychodzisz z wygodnego domu i patrzysz jaki jest świat, a bywa różny, nie zawsze jest bardzo łatwo, dzisiaj byłeś podróżnikiem.- Nie chcę żeby tylko siedział przed komputerem. Chcę mu pokazać ciekawe rzeczy, obudzić pasje- mówi Ela szykując się spać, bo jutro musi wstać rano do pracy. Wieczorem jeszcze chwilkę gadamy z Pawłem, próbujemy irlandzkiego piwa. Rano odwozi nas na autobus. Wracamy nad ocean, na klify Moheru. Ogrzane. Nie tylko fizycznie.
Tag: autostop
Irlandia zimą cz4
Stoimy pod informacyjną tablicą, czytamy o lokalnych klanach, marznę. Ruszam więc, Agnieszka łapie i mnie dogoni, nie odchodzę nawet kilku kilometrów. Wiezie nas starsza pani. Prosimy o wysadzenie przy parku. Wydaje nam się, że jest zamknięty, ale nie, trzeba wrzucić pieniądze do skrzynki i można wejść. Posiadłość Derreen powstała w 13 wieku, park ma 120 lat. To dziki las porośnięty egzotycznymi roślinami, które kiedyś zdobywano na specjalnych wyprawach, zwożono statkami. Są drzewiaste paprocie z Nowej Zelandii, himalajskie rododendrony, bambusy. Wszystko to stare, omszałe, poprzecinane kilometrami wąskich ścieżek z widokami na góry i skaliste zatoki, teraz odsłonięte przez odpływ. Ruszyłyśmy stamtąd po południu. Droga początkowo obrośnięta rododendronami- może nadal szłyśmy przez park, albo może wśród uciekinierów z parku, dotarła do wietrznej wsi- polecanej nam jako wyjątkowo piękna, ale w deszczu raczej niepozornej. Nikt nie jechał. Minęłyśmy kilka domów, wyglądały na puste, słyszałyśmy potem, że wykupili je Holendrzy i Niemcy, ale chyba nie wszystkie, bo przy jednym pasła się mokra owca z jagnięciem ubranym w foliowy płaszczyk. Przeszłyśmy jeszcze z 10 km wzdłuż brzegu aż zlitował się nad nami listonosz. Przejechałyśmy z nim do końca zatoki, na pace, pośród pudeł z pocztą. Góry Kerry pokrył świeży śnieg. Nie znalazłyśmy miejsca do spania w Kenmare, tak naprawdę bardzo się nie przyłożyłyśmy, spytałyśmy o nie tylko w polskim sklepie. Przy okazji kupiłam kaszę gryczaną. Chociaż padało podjechałyśmy jeszcze z kimś do Blackwater i za chwilkę znów do Sneem. Ann która nas tam zawiozła próbowała znaleźć dla nas jakieś lokum, ale była zima, wszystko zamknięte na głucho więc ostatecznie zabrała nas do domu. Wieczorem ugotowałam świeżo zdobytą kaszę- Ann nigdy jej wcześniej nie jadła. Rano odwiozła nas do głównej drogi. Byłyśmy jej bardzo wdzięczne.
Znów łapiemy. Wieje, pada, jest przenikliwie zimno. Gubimy się w nazwach sztormów. Nie wiemy to jeszcze niż Elza, czy już huragan Dennis? Jedziemy z parą turystów, pierwszych, których tu spotkałyśmy. Podoba im się ta zimowa pustka. Stajemy w każdej zatoczce z widokiem, zbaczamy w każdą boczną drogę. Fotografuję ich- szczęśliwych, roześmianych. Kilka miesięcy później zdecydują się zamieszkać razem i zdjęcie z rozwianymi włosami, które im wtedy zrobiłam zawiśnie w ich wspólnej sypialni, wyślę je mailem, przy okazji sprawdzę kogo spotkałam- to muzyk, chyba nawet popularny. Na jednym z przystanków odkryjemy szlakowy znak. Mapka obieca kilkanaście kilometrów bez asfaltu więc wysiądziemy. Deszcz ustanie po godzinie czy dwóch, miniemy ruiny opactwa, odnowioną kamienną wieś- piękną, wdrapiemy się na skaliste zbocze. Popatrzymy na wyspy Skelings. W dolinie, która się przed nami otworzy nie będzie miejsca na biwak. Zejdziemy do drogi, nią do wsi. Zajrzymy do zamkniętej szkoły, zaczekamy na traktor turlający się z góry z balotem siana.–Wszystkie ciężarne- powie z dumą młody farmer. Będą miały po troje jagniąt. Na jego widok owce zbiegną z górki z mlaskaniem zapadając się ponad kolana w miękki grunt. Miejsce pod namiot?- zdziwi się.- Tu się nie znajdzie. Już odjedzie kiedy przypomni mu się, że mama… Wróci zaproponuje pokój i odwiezie tam nasze plecaki. Dostaniemy herbatę, bułeczki z rodzynkami i dżem. Zjemy chyba z pół kostki masła. Powieszony na obrazku Chrystusa napis „Yes Dear” zabuja się w powietrzu rozgrzanym ciepłem kominka. Zapachnie torfowy dym. Spróbuję wypatrzyć cokolwiek przez szyby zarośnięte solą, chociaż do morza stamtąd chyba z kilometr. -Sezon na sztormy- powie Gospodyni.
Rano dzwoni i załatwia nam wejście na klify Kerry. Podwozi swoim samochodem. Brama zamknięta, na płocie tabliczka- „Zamknięte- znaczy naprawdę zamknięte”. Para, która włada terenem pozwala zostawić plecaki w przedsionku. Ostrzega, że na górze jest niebezpiecznie. Kupujemy bilet, wdrapujemy się na urwisko. Bujamy, zataczamy, wiatr szaleje. W jednym miejscu skały tworzą rodzaj tunelu, nie możemy się przez nie przedostać, udaje się dopiero po kilku próbach. Z wierzchołka wspaniały widok, słońce oświetla pasiaste skały, pióropusze rozbujanych fal, potem nas. Cieszymy się, że to wszystko tylko dla nas, bez tłumu. W dobrą pogodę musi tu być straszny tłok, są wielkie parkingi, toalety.
Droga do Portmagee przecina farmy. Widzę owce zgromadzone wokół balotów siana, sterty torfu pociętego w brykiety- pewnie schną, chociaż nie wiem czy skutecznie w tą pogodę. Kolorowe stateczki. Kolorowe domki, most na wyspę Valentia. Przechodzimy, Agnieszce zależy na wyspie, po drugiej stronie też są klify, są megality, ale brakuje nam czasu. Przemoczone, zmarznięte poprosiłyśmy wczoraj o pomoc na facebooku. I Ela zaprosiła nas do Limericku. Umówiłyśmy się na wieczór. Pogoda znów się pogorszyła, prawie nikt nie jechał, przesuwałyśmy się na północ powoli, przesiadka za przesiadką, w jakimś miasteczku utknęłyśmy. Marzłam, kusiły mnie sklepy Armi Zbawienia, było ich mnóstwo. Przejrzałam kilka szukając ciepłego swetra. Ale były tam głównie przesadnie wieczorowe sukienki, lśniące torebki, zza jakiegoś wieszaka usłyszałam polski. Z końca miasta zabrała nas Czeszka. Opowiadała o dziecku, które chciałaby stąd wywieźć, może do Kanady. O życiu w małym miasteczku, barach i alkoholu i że tego dla swojego syna nie chce. Na sąsiednim siedzeniu przysypiał młody Hindus, trzymali się za ręce. Pojechałyśmy z nimi aż do Killarney, chociaż to nie bardzo po drodze i wsiadłyśmy w autobus. Inaczej nie miałybyśmy szans. Przejeżdżając widziałyśmy park narodowy Killarney, widziałyśmy przelotnie, z samochodu. Brama, parking, schludne alejki. Wyglądał raczej na miejsce spacerów niż ocalały fragment dzikiego świata- czego ja spodziewałabym się po parku. Jakoś mi nie było żal, że go przegapiłam.