W schronisku de la Sega krzyżuje się kilka znakowanych tras. Ścieżka, którą przyszliśmy (Sentier L’Ile Rouse- Corte) jest jednocześnie jednym z odcinków Mare a More Nord (te drogi rozdzielają się powyżej schroniska). Na południe biegnie szlak na Płaskowyż Alzo, a na zachód łącznik dochodzący do GR20 na Piano di Campotile. To chyba tłumaczy wielkość budynku. Sega to największe schronisko, jakie widziałam na Korsyce. Co ciekawe, leży daleko od jakichkolwiek jezdnych dróg, w pięknym dzikim i niezniszczonym lesie.
Poszliśmy na zachód w kierunku GR-u. Wydawało mi się, że tak jest najciekawiej. Mieliśmy cały miesiąc i żadnego powodu żeby się śpieszyć. Całe moje planowanie ograniczało się do tego, żeby trasy ułożyły się w rozsądne pętelki i żeby co jakiś czas znaleźć się blisko sklepu. Mieliśmy zapas jedzenia na 5-6 dni, więc na razie mogliśmy trzymać się dziczy.
Znakowana żółtymi plackami ścieżka szła początkowo pięknym, jesienią bardzo kolorowym lasem porastającym omszałe skały.
Wyżej wyszliśmy na pokryte jałowcami i kolcolistami łąki, przeszliśmy spory strumień,
(dogodne miejsce jest kilkadziesiąt metrów powyżej ścieżki) i przez rzadki las doszliśmy do GR20.
Przy naszej malutkiej dróżce wyglądał jak autostrada, szeroko wydeptana, oznakowana mnóstwem biało-czerwonych znaków, ale na szczęście pusta.
Z ciekawości zajrzeliśmy do Bergerie Vaccaghia. Była otwarta, działała lodówka (w środku leżało kilka schłodzonych piw), a na półce stało plastikowe pudełko wypełnione monetami.
Pomyśleliśmy, że pasterz musi być gdzieś blisko, ale chociaż siedzieliśmy tam przez dłuższy czas (w czarnym wężu nagrzało się trochę wody- umyłam włosy) nikogo nie widzieliśmy. Odsypałam sobie troszkę soli z jednej z licznych solniczek i wrzuciłam monetę do skrzynki. Przy tej ilości grzybów potrzebowałam znacznie więcej soli niż zwykle.
Kiedy wychodziliśmy z zagrody minęła nas dwójka ludzi idących w dół GR-em, a potem jeszcze jeden chłopak. Pogoda psuła się, niebo zakryły chmury, ale nie padało. Poszliśmy w górę, nad jezioro Nino, latem błękitną wyspę w morzu jaskrawozielonych traw.
Teraz, w pochmurnym jesiennym świetle to miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Sielski, spokojny widok zastąpiła intrygująca gra świateł i cieni. Jeszcze wiele razy później dziwiłam się widząc zupełnie inną Korsykę niż ta zapamiętana z lata.
Na płaskowyżu zaczęło mocno wiać i trochę kropiło. Zdecydowaliśmy się zejść na noc do zaznaczonej na mapie Bergerie de la Colga- położnej na stoku poniżej jeziora, w bok od GR-u.
Ścieżki niemal nie widać, ale można się domyślić jak iść. Wdrapanie się na niską przełączkę Bocca a Stazzona- w zasadzie próg utrzymującej jezioro dolinki jest nietrudne, chociaż prowadzi po gołych skałach. Na grani stoi ogromny kopczyk i krzyż. Mocno wiało, więc nie staliśmy długo, chociaż widok był bardzo piękny.
Zejście jest bardzo strome i bardzo słabo widoczne, chociaż jest trochę namalowanych na kamieniach znaków. Prowadzi kruchym skalistym terenem pełnym licznych beztrosko okopczykowanych wariantów. Nie jest długie więc można je przejść bez większych obaw. Trzeba troszkę uważać, to trudniejszy szlak niż GR.
Cabana jest otwarta i w sumie niezła. Trochę nas wystraszyły okropnie brudne materace z pogryzionej przez gryzonie gąbki więc po namyśle (wcale nam się nie chciało) rozbiliśmy jednak namiot. Kilkanaście metrów niżej była gładka trawka. Nadal wiało. Gotowaliśmy j jedliśmy w domku, bardzo wygodnie. Nie znaleźliśmy źródła, była tylko woda z rzeki, dość trudna do wydobycia, ale i tak uznaliśmy, że to wygodny i bardzo piękny biwak.
Przed nami piętrzyła się grań masywu Monte Cinto. Gromadziły się na niej chmury i chyba miejscami musiał padać deszcz. Pomyślałam, że musimy tam pójść jak najwcześniej. To najwyższy i najbardziej rozbudowany korsykański masyw. Być może dostępny tylko latem…