Laponia 22 cz9 Kautokeino- Masi(Maze)

Miałam 3 dni żeby dojść do Maze, a do przejścia mniej niż 80 kilometrów. Zupełnie nie musiałam się śpieszyć. Kiedy objuczona zakupami, objedzona (w sklepie jest miejsce gdzie można sobie posiedzieć) wędrowałam ulicami Kautokeino na poboczach ludzie zbierali borówki. Miasto wyrastało z tundry bez żadnej przejściowej strefy. Las, jagody i bagna i nagle dom, czy kilka domów, asfalt, ścieżka rowerowa. Lotnisko miało żwirową nawierzchnię i nawet nie było ogrodzone. Wiedziałam, że przeszliśmy tędy zimą 6 lat temu, ale nie rozpoznałam niczego, nawet miejsca gdzie odbiliśmy na północ. Droga, którą miałam teraz iść, wtedy wydawała nam się zbyt łatwa. Teraz nie miałam wyboru. Od tamtych gór, które chętnie zobaczyłabym latem oddzielała mnie wielka rzeka. Mój szlak (prowadzące na Nordkapp E1 ) biegł do mostu i kilometrami wlókł się szutrową drogą, kiedyś jedyną prowadzącą z wybrzeża do Kautokeino, teraz kiedy wybudowano szosę zamienioną na trakt rowerowy. Nie spodziewałam się po niej niczego dobrego, ale pogoda była wspaniała, lasy oszałamiająco złote, a szlak jednak czasami zbaczał w las i nawet przenocowałam w ustronnym miejscu. Nie lubię jak mnie widać z jezdnej drogi. Czułam się tam jak na przyjemnym spacerze. Bez pośpiechu zbierałam kilogramy borówek, przygotowywałam sobie sałatki z warzyw, to zwykle mi nie pomagało na żołądek, ale było smaczne i mnie cieszyło.

Czasem, naprawdę rzadko drogą przejeżdżał samochód. Pierwszy, na jaki trafiłam na mój widok zwolnił, opadła okienna szybka i wysunęła się męska dłoń z batonikiem. Zdziwiłam się, ale wzięłam i podziękowałam. Kilka godzin później minęłam obóz z kilkoma namiotami typu laavu. Już z daleka zamachał do mnie starszy mężczyzna, odmachałam, ale widać chciał pogadać, bo ruszył w moją stronę, więc zaczekałam. – Zajdziesz do nas?- zapytał- a macie kawę? Myśliwi. Przyjeżdżali tu co sezon od wielu lat i co roku przechodził koło nich jakiś hiker.

Przysiedli się wszyscy, fajnie było rozłożyć się na leżaku, sączyć piwo. Pogadać. Opowiadali jak ratowali zmokłego Austriaka, jak parę lat temu przechodziła samotna dziewczyna, bardzo głodna. Jak strasznie wiało. Musiałam ich rozczarować, ja przecież wcale nie szłam na Nordkapp, ale miałam też dobrą wiadomość, za kilka dni będzie tu Agnieszka i ją będą mogli sobie dodać do kolekcji. Pożartowaliśmy jeszcze, wymieniliśmy kilka uwag o górach, o zorzy, która powinna się już niedługo pojawić. Sfotografowałam ich i wysłałam fotkę Agnieszce- żeby nie przegapiła. Dobrzy ludzie.

Słońce grzało jak latem, kawa troszkę mnie obudziła. Do wieczora przeszłam jeszcze kilkanaście kilometrów aż do sporego jeziora. Tak pięknie się w nim odbijał las, i odbiłaby się też zorza gdyby była- myślałam wypatrując miejsca na namiot płaskiego i niewidocznego z drogi. I takie było. Ślad po ognisku i co zauważyłam zbyt późno sporo potłuczonego szkła. Część pod podłogą.

Tuż po zachodzie zrobiło się bardzo zimno. Czekałam, gotowałam kolejne herbaty. Zalazłam wrzątkiem ziemniaczane pure. Niebo zazieleniło się przed dziesiątą, jeszcze zanim się całkiem ściemniło. Gdybym miała statyw zrobiłabym ładniejsze zdjęcie, ale byłam zadowolona z tego co miałam i jeszcze bardziej z tego co zobaczyłam. Bo zorza tańczyła. Skakała po całym niebie i nic mi jej na tym płaskowyżu nie zasłaniało.

Ranek mglisty, chrupał szron. Słońce wzeszło kolorowo i było tak pięknie, że ruszyłam się naprawdę bardzo późno. Jeszcze długo wdrapywałam się na każdą górkę żeby popatrzeć na doliny we mgłach. Pajęczyny poobrastały kroplami rosy, brzozy były tak złote, że aż świeciły. Szlak ku mojemu zdziwieniu odszedł z drogi i wspiął się na pasmo łagodnych wzgórz. Daleko w dolinie nakrytej warstwą chmur wiła się szosa. Gdzieś tam na północy leżała Alta, na zachodzie góry w których byliśmy zimą z Jose. Z tej odległości wydawały się łyse, gołe, bez roślinności. Pięknie surowe.

Zanim doszłam do Maze trafiłam na fragment asfaltu, na jakieś chaszcze, bujne jagody, mieszany las. Próbowałam trzymać się mniejszych ścieżek, trochę kluczyłam i przyśpieszyłam po południu, bo zamgliło się i zaczął padać deszcz. Na mapie był kemping. Recepcja zamknięta, ale trafiłam na właścicielkę w toalecie. Bolał mnie brzuch, biegunka wróciła z nowym impetem. Rano miał przyjechać Jose, nie chciałam leżeć tyle czasu w mokrym namiocie. Wzięłam domek. I tu też jak w wielu innych miejscach dostałam hikerską zniżkę.

Wieczorem podreptałam do sklepu, żeby mieć już zakupy za sobą. To było kilka kilometrów, godziny otwarcia niejasne. Ucieszyłam się kiedy zastałam właścicieli. Sklepik niewielki, dość drogi, w Internecie przeważały zachwyty i tak też było. Właściciel z zainteresowaniem pogadał. Sprzedawczyni podzieliła paczkę jajek żebym nie musiała brać 12. Wyszłam zadowolona, obładowana ekstrasami co miałam zamiar je szybko zjeść. W międzyczasie zapadła ciemna noc. Asfalt błyszczał świeżym deszczem (lub lodem?). Na parkingu stał samochód. Zajrzałam. Starsza kobieta. Zdziwiona. -Ok podwiozę cię, mogę wrócić tamtą drogą, przez kemping, ale za chwilę, pracuję tu- powiedziała i wróciła do wypełniania tabelki. To była pielęgniarka, jedna z tych co odwiedzają wsie co tydzień, dwa. Wystawiają recepty, zlecają badania. Udzielają prostych lekarskich porad. Jej rewir miał 100 km/ 100. Całymi dniami była w podróży. Słyszałam o tych pielęgniarkach, kilka razy rozważałam jak by je złapać i nigdy mi się to nie udało. Czułam się jakbym spotkała osobę z baśni. Nawet z wyglądu była troszkę baśniowa. Starannie, fantazyjnie ubrana, umalowana, z zakręconymi w drobniutkie fale włosami uciętymi równiutko nad czołem. -Potrzymaj!- powiedziała i wręczyła mi blaszaną skrzynkę zawierającą jak mi się wydawało narzędzia, czy leki. Samochód był wypełniony po brzegi. Wnętrze pachniało środkiem do dezynfekcji. Pielęgniarka uśmiechnęła się jak dobra wróżka i mnie odwiozła.

Share

Laponia 22 cz8 Raisjarvi-Kautokeino

Za schroniskiem nad Raisajarvi można zboczyć do szutrowej drogi i obejść suchą nogą wszystkie bagna. Słyszałam o tym do chłopaka co szedł z Nordkapp, wiedziałam, że wielu długodystansowych wędrowców tak robi. Tym bardziej chciałam pójść bagnami i obejrzeć ten drażliwy fragment E1. Podejrzewałam, że raczej nie będzie wspaniałych widoków, i być może zupełnie nic ciekawego, ale miałam kalosze i czas, i w zasadzie nic do stracenia. To były wietrzne, pagórki, ogromna otwarta przestrzeń w niepewną zmienną pogodę omiatana firankami deszczu, osłaniana ciężkimi chmurami i czasem, rozświetlana promieniem słońca. Czasem tęczą. Gdzieś zawsze błyszczało jezioro. Ścieżka przez pierwszy dzień była zaskakująco sucha, z kilkoma niegroźnymi brodami, fragmentami podmokłych brzozowych lasków w dolinkach. Jadłam borówki, jeszcze tak kwaśne, że piekł mnie język, zbierałam bażyny, chowałam się przed wiatrem za uskokiem, za kopczykiem, za skałą. Pracowicie zakładałam kalosze przy większych rzekach. Raz pomyliłam się i nadłożyłam kilka kilometrów. To nie był popularny szlak, brakowało oznakowania, ścieżka nie była wydeptana i też nie była bardzo intuicyjna, więc jeśli nie przyglądałam się bacznie mapie lądowałam na manowcach. Ale też było tam bardzo ładnie. Spokojnie, kolorowo. Kojąco.

Za szosą gdzie mapa zapowiadała schronisko Madame Bongos (zamknięte już wiele lat temu) rozbiłam namiot na ślicznej piaszczystej wydmie. Zauważyłam że prowadzi tam dość świeży ślad, może zaledwie dwudniowy, więc skręciłam. Miejsce na ognisko, placyk na malutki namiocik. Widok na bagna i drogę biegnącą do miasta. Pewnie niejeden z wędrowców tu nocował. Nocą zerwał się wiatr i namiot straszliwie łopotał.

Dalej teren się obniżył i zrobiło się bardzo podmokło. Mokradła były kolorowe, kwitło bagno zwyczajne, krzewy jagód poprzebarwiały się na czerwono, część traw zżółkła. Wydawało mi się, że rozpoznaję zarysy wzgórz, że kiedyś zimą, w strasznej zadymie przeszliśmy z Jose gdzieś niedaleko, że maszt widoczny na horyzoncie to ten sam, który zapewnił nam wtedy sieć i pisaliśmy sms-y do Edka, a on wysyłał nam prognozy pogody. Optymistyczne, bo on zawsze tak robi. Tak niewiele czasu minęło od tamtych lat, bez nawigacji, tylko z papierowymi mapami, z kompasem. Odruchowo sprawdziłam sieć i była! Dostałam nawet wiadomość. Chłopak którego niechcący obudziłam w Somashytte, odkrył że ja to ja, odszukał mnie na facebooku i napisał. Łukasz, przeszedł właśnie przez całą Finlandię i wracał na lotnisko do Tromso. Po drodze spotkał Agnieszkę. Świat jest mały… zastanawiałam się czy mnie rozpoznał po kaloszach, ale napisał, że dowiedział się, że jestem Polką od Borghilld, a potem znalazł mój wpis w chatkowej książce. -Przeszedłem przez całą Finlandię i nigdy nie spotkałam nikogo w kaloszach!- odpisał jakby czytał mi w myślach. -Ktoś musi być pierwszy- pomyślałam, zadowolona że mam suche stopy, że jest mi ciepło, że dźwignęłam te dodatkowe 800 g i wcale mi to nie ograniczyło zasiągu i tak mogłam przejść bez zakupów 200 km. Kilka godzin później powtórzyłam niemal identyczną rozmowę. – Szalona Magda!- napisał mi potem Łukasz, bo z gapiostwa nie zapytałam o imię. Dziewczyna tak jak ja zbierała borówki. Tak jak ja szła z Kilpisjarvi, ale zrobiła to po swojemu. Zabrała jedzenie na 21 dni, ponad dwukrotnie więcej niż ja. Nie chciała się śpieszyć, chciała żyć, siadać nad każdym jeziorkiem, spać w każdej chatce, zostawać gdzie miała ochotę nawet na kilka dni. Byłam pod wrażeniem, jej plecak musiał być potwornie ciężki. Zwłaszcza na początku. Pogadałyśmy chwilę i ruszyłam na kolejne bagno.

Słonecznie, ciepło, rozebrałam się do samego powerstretcha, czułam się lekka (zapasy zjedzone), do miasta było już tak niedaleko…. To było spore trzęsawisko, na ścieżce poukładano deski, ale konstrukcja opadła i wszystko to było zanurzone w wodzie. Niewidoczne, dość głęboko, ale miałam kalosze, więc szłam raźno zadowolona z siebie. Kolejny długi odcinek bez sklepu pękł, 200 kilometrów, myślałam z dumą, a przecież miałam kłopoty z żołądkiem, prawie nie jadłam i udało się. I nagle stopa wpadła mi w jakąś dziurę, wpadłam po tyłek. Czułam, że pod spodem nie ma dna. Być może te deski nie były po to żeby pomóc piechurom, tylko bo zapadł się tam wcześniej jakiś quad i zarwał delikatną sieć korzeni, która zwykle pozwalała nam bezpiecznie przejść. Staw o podwójnym dnie, jak w bajkach, jak w lapońskich legendach. Myślałam o tym mimochodem, bo przede wszystkim starałam się wygramolić. Gdybym wpadła obiema nogami byłoby trudno, ale druga stopa została na desce i oczywiście szybko wyszłam. Przy okazji zmoczyłam ramię, zamokła torba na aparat i spódniczka. Udało się wydobyć kalosz.

Kiedy tylko wydostałam się na stały ląd, ściągnęłam mokre legginsy, mokrą koszulkę, rozebrałam się do gaci i stanika. Wiało i natychmiast zmarzłam. Miałam ubranie na zmianę, ale już nie tak ciepłe jak powerstretch, poza tym przede mną były jeszcze kilometry bagien, chyba z 10. Magda liczyła że wystarczą jej na kolejny dzień. Niewiele myśląc wykręciłam mokre rzeczy, skarpety, legginsy koszulkę, odcisnęłam większość wody ze spódniczki. Wszystko było oblepione torfem, pachniało moczarami. Ale było mi wszystko jedno. Założyłam te mokre ciuchy na siebie, narzuciłam na to spodnie od deszczu i wiatrówkę, miałam na wierzchu czapkę i rękawiczki. Zanim doszłam do miasta wszystko to wyschło, torf się wykruszył i osypal, nie zmarzłam. Na dnie torby na aparat leżały rękawiczki od deszczu więc aparat okazał się suchy. Mój telefon jest wodoodporny, tak naprawdę nic się nie stało, żałowałam tylko że nie mam jak ostrzec Magdy, ale pocieszałam się, że skoro się nie śpieszy i ma tylko górskie buty, pewnie nawet nie spojrzy na zatopione deski, bo po co. Równie dobrze (i jak się okazało bezpieczniej) jest iść bagnem po jak najgęstszych trawach. Tak jak zawsze, jak to robiłam wcześniej w miejscach gdzie nikt nie układał pomostów.

Do Kautokeino doszłam wczesnym popołudniem, jeszcze przed czwartą. Sklep na który liczyłam, ten przy moście był w remoncie, pierwszy kemping okazał się drogi. Dalszy miał tanie domki bez wygód (telewizorów, łazienek i wifi), ale z cenami co nie zabijały na miejscu. Miałam nadzieję, że Magda do mnie dojdzie, wspomniałam, że i tak płacę za domek, więc się zmieści, ale nie wzięłam jej numeru telefonu, a ona pewnie nadal zbierała borówki, bo w przeciwieństwie do mnie miała zapas jedzenia i luz. Więc nie przyszła.

Nie chciało mi się już maszerować do sklepu, z tego kempingu to było kilka kilometrów, więc tylko zrobiłam pranie, zjadłam resztki i przystąpiłam do ładowania baterii. Fajnie było mieć internet, leżeć na miękkim. Wziąć długi prysznic. Była tam kuchnia, para Niemców która przyjechała kempingowcem proponowała mi swoje jedzenie, ale to wszystko były rzeczy, których nie mogę jeść. Cały czas jeszcze miałam biegunkę, często mnie mdliło. Czekałam na nifuroksazyd, miał mi go przywieźć Jose, starałam się utrzymać bezpieczną dietę i nie pogarszać i tak nieciekawej sytuacji.

Rano poszłam zwiedzić muzeum. Nie było wcale w pięknym budynku, na który wskazywał drogowskaz tylko z kilometr dalej. W bok. Skansen i barak przypominający nasze wiejskie remizy strażackie z kolekcją przedmiotów codziennego użytku, strojów i zdjęć. Spędziłam tam przyjemne pół dnia. Pani przy kasie sporo mi opowiedziała. Muzeum wewnątrz było wyremontowane i ciepłe, miało łazienkę, nie było nikogo oprócz mnie i mogłam nawet robić zdjęcia. Ciekawe miejsce.

Share
Translate »