Miałam 3 dni żeby dojść do Maze, a do przejścia mniej niż 80 kilometrów. Zupełnie nie musiałam się śpieszyć. Kiedy objuczona zakupami, objedzona (w sklepie jest miejsce gdzie można sobie posiedzieć) wędrowałam ulicami Kautokeino na poboczach ludzie zbierali borówki. Miasto wyrastało z tundry bez żadnej przejściowej strefy. Las, jagody i bagna i nagle dom, czy kilka domów, asfalt, ścieżka rowerowa. Lotnisko miało żwirową nawierzchnię i nawet nie było ogrodzone. Wiedziałam, że przeszliśmy tędy zimą 6 lat temu, ale nie rozpoznałam niczego, nawet miejsca gdzie odbiliśmy na północ. Droga, którą miałam teraz iść, wtedy wydawała nam się zbyt łatwa. Teraz nie miałam wyboru. Od tamtych gór, które chętnie zobaczyłabym latem oddzielała mnie wielka rzeka. Mój szlak (prowadzące na Nordkapp E1 ) biegł do mostu i kilometrami wlókł się szutrową drogą, kiedyś jedyną prowadzącą z wybrzeża do Kautokeino, teraz kiedy wybudowano szosę zamienioną na trakt rowerowy. Nie spodziewałam się po niej niczego dobrego, ale pogoda była wspaniała, lasy oszałamiająco złote, a szlak jednak czasami zbaczał w las i nawet przenocowałam w ustronnym miejscu. Nie lubię jak mnie widać z jezdnej drogi. Czułam się tam jak na przyjemnym spacerze. Bez pośpiechu zbierałam kilogramy borówek, przygotowywałam sobie sałatki z warzyw, to zwykle mi nie pomagało na żołądek, ale było smaczne i mnie cieszyło.
Czasem, naprawdę rzadko drogą przejeżdżał samochód. Pierwszy, na jaki trafiłam na mój widok zwolnił, opadła okienna szybka i wysunęła się męska dłoń z batonikiem. Zdziwiłam się, ale wzięłam i podziękowałam. Kilka godzin później minęłam obóz z kilkoma namiotami typu laavu. Już z daleka zamachał do mnie starszy mężczyzna, odmachałam, ale widać chciał pogadać, bo ruszył w moją stronę, więc zaczekałam. – Zajdziesz do nas?- zapytał- a macie kawę? Myśliwi. Przyjeżdżali tu co sezon od wielu lat i co roku przechodził koło nich jakiś hiker.
Przysiedli się wszyscy, fajnie było rozłożyć się na leżaku, sączyć piwo. Pogadać. Opowiadali jak ratowali zmokłego Austriaka, jak parę lat temu przechodziła samotna dziewczyna, bardzo głodna. Jak strasznie wiało. Musiałam ich rozczarować, ja przecież wcale nie szłam na Nordkapp, ale miałam też dobrą wiadomość, za kilka dni będzie tu Agnieszka i ją będą mogli sobie dodać do kolekcji. Pożartowaliśmy jeszcze, wymieniliśmy kilka uwag o górach, o zorzy, która powinna się już niedługo pojawić. Sfotografowałam ich i wysłałam fotkę Agnieszce- żeby nie przegapiła. Dobrzy ludzie.
Słońce grzało jak latem, kawa troszkę mnie obudziła. Do wieczora przeszłam jeszcze kilkanaście kilometrów aż do sporego jeziora. Tak pięknie się w nim odbijał las, i odbiłaby się też zorza gdyby była- myślałam wypatrując miejsca na namiot płaskiego i niewidocznego z drogi. I takie było. Ślad po ognisku i co zauważyłam zbyt późno sporo potłuczonego szkła. Część pod podłogą.
Tuż po zachodzie zrobiło się bardzo zimno. Czekałam, gotowałam kolejne herbaty. Zalazłam wrzątkiem ziemniaczane pure. Niebo zazieleniło się przed dziesiątą, jeszcze zanim się całkiem ściemniło. Gdybym miała statyw zrobiłabym ładniejsze zdjęcie, ale byłam zadowolona z tego co miałam i jeszcze bardziej z tego co zobaczyłam. Bo zorza tańczyła. Skakała po całym niebie i nic mi jej na tym płaskowyżu nie zasłaniało.
Ranek mglisty, chrupał szron. Słońce wzeszło kolorowo i było tak pięknie, że ruszyłam się naprawdę bardzo późno. Jeszcze długo wdrapywałam się na każdą górkę żeby popatrzeć na doliny we mgłach. Pajęczyny poobrastały kroplami rosy, brzozy były tak złote, że aż świeciły. Szlak ku mojemu zdziwieniu odszedł z drogi i wspiął się na pasmo łagodnych wzgórz. Daleko w dolinie nakrytej warstwą chmur wiła się szosa. Gdzieś tam na północy leżała Alta, na zachodzie góry w których byliśmy zimą z Jose. Z tej odległości wydawały się łyse, gołe, bez roślinności. Pięknie surowe.
Zanim doszłam do Maze trafiłam na fragment asfaltu, na jakieś chaszcze, bujne jagody, mieszany las. Próbowałam trzymać się mniejszych ścieżek, trochę kluczyłam i przyśpieszyłam po południu, bo zamgliło się i zaczął padać deszcz. Na mapie był kemping. Recepcja zamknięta, ale trafiłam na właścicielkę w toalecie. Bolał mnie brzuch, biegunka wróciła z nowym impetem. Rano miał przyjechać Jose, nie chciałam leżeć tyle czasu w mokrym namiocie. Wzięłam domek. I tu też jak w wielu innych miejscach dostałam hikerską zniżkę.
Wieczorem podreptałam do sklepu, żeby mieć już zakupy za sobą. To było kilka kilometrów, godziny otwarcia niejasne. Ucieszyłam się kiedy zastałam właścicieli. Sklepik niewielki, dość drogi, w Internecie przeważały zachwyty i tak też było. Właściciel z zainteresowaniem pogadał. Sprzedawczyni podzieliła paczkę jajek żebym nie musiała brać 12. Wyszłam zadowolona, obładowana ekstrasami co miałam zamiar je szybko zjeść. W międzyczasie zapadła ciemna noc. Asfalt błyszczał świeżym deszczem (lub lodem?). Na parkingu stał samochód. Zajrzałam. Starsza kobieta. Zdziwiona. -Ok podwiozę cię, mogę wrócić tamtą drogą, przez kemping, ale za chwilę, pracuję tu- powiedziała i wróciła do wypełniania tabelki. To była pielęgniarka, jedna z tych co odwiedzają wsie co tydzień, dwa. Wystawiają recepty, zlecają badania. Udzielają prostych lekarskich porad. Jej rewir miał 100 km/ 100. Całymi dniami była w podróży. Słyszałam o tych pielęgniarkach, kilka razy rozważałam jak by je złapać i nigdy mi się to nie udało. Czułam się jakbym spotkała osobę z baśni. Nawet z wyglądu była troszkę baśniowa. Starannie, fantazyjnie ubrana, umalowana, z zakręconymi w drobniutkie fale włosami uciętymi równiutko nad czołem. -Potrzymaj!- powiedziała i wręczyła mi blaszaną skrzynkę zawierającą jak mi się wydawało narzędzia, czy leki. Samochód był wypełniony po brzegi. Wnętrze pachniało środkiem do dezynfekcji. Pielęgniarka uśmiechnęła się jak dobra wróżka i mnie odwiozła.