Armenia cz16

Nie zrozumieliśmy w jaki sposób myśliwy dostał się tak wysoko. Może przegapiliśmy którąś z przejezdnych dróg? Ta, którą schodziliśmy zarosła. Czym niżej tym częściej porastały ją gęste krzaki, brnęliśmy przez zioła i kolczaste kwiaty do kolan, do ud. To co wzięliśmy za drogę było najprawdopodobniej śladem po zakopaniu rurociągu. Nasionom łatwiej było we wzruszonej ziemi stąd gąszcz. Było już za późno żeby się wycofać, więc drapaliśmy się pracowicie trawersem wzdłuż długiej suchej doliny. Dopiero koło południa uciekliśmy na łagodny trawiasty grzbiet, z którego wprawdzie nie było łatwo zejść, ale jakoś sobie poradziliśmy. To co wzięliśmy za drogę do wsi było kopalnią. Nieczynną, bo niedziela, ale pełną świeżych, niestabilnych nasypów i dziur. Kluczyliśmy w zapachu siarki (to musiała być kopalnia złota), i w końcu znudzeni zsunęłyśmy się po piarżystych stokach. Łąkami doczłapaliśmy do szosy, za mostem na sporej rzece leżała wieś. Gdzieś tam powinniśmy znów spotkać szlak, ale chyba był nieznakowany, bo szybko się znudziliśmy szukaniem i poszliśmy wprost przed siebie łąkami wzdłuż bagiennej rzeczki. Wieczorne światło lało się z wysuszonych na wiór gór, kurz na drodze lśnił jak bajkowy dym. Woda była przezroczysta i chłodna, umyłam włosy. Nocowaliśmy na środku płaskowyżu, w miejscu jak nam się wydawało przypadkowym, odległym od ścieżek i dróg, ale tuż po zmroku przejechał koło nas samochód i nawet się wystraszyłam czy nas nie rozjedzie. Na samym środku niczego…

Rano zeszliśmy do kolejnej wsi. Z góry wyglądała ślicznie. Domy w otoczeniu owocowych drzew. Leżała na szlaku i nawet myśleliśmy czy miejscowi skorzystają na obecności wędrowców. Już zaczynali się orientować, że coś się dzieje, kolejna osoba spytała dlaczego idziemy, bo miesiąc temu też był tu ktoś taki jak my. Przyszła mi na myśl Dorota, ale być może nie była jedyna. Znakowane szlaki ściągają długodystansowców, te nowe, świeżo utworzone uchodzą za najciekawsze, warte zaliczenia.

Poprzedniego dnia była niedziela, sklepiki nieczynne i marzyło nam się jakieś miejsce z kawą, gniazdkiem i świeżym serem. Na mapie nie było tu nic, ale zapytaliśmy. Dwie panie zaprosiły nas do domku. Już wcześniej zwrócił naszą uwagę, bo był malutki, stary, ale starannie wykończony. Przypominał mi gospodarstwa porzucone przez Rosjan w Gruzji. Wnętrze w całości wypełniała przytulna kuchnia. Kończył się poranny udój, pracowała wirówka do mleka. Dzieci miały akurat wolne- jesienne ferie z okazji wykopków. Podłączyliśmy baterie. Na stół wyjechały maleńkie złocone filiżanki, które tak tu polubiliśmy i za chwilę też świeży chleb i ser. Nie wiem czemu w niektórych domach od razu czuliśmy się jak u siebie i tu też. Rozmowa zeszła na upadek Karabachu. Starszy mężczyzna (który miał prawie tyle samo lat co my!) opowiadał, że Azerbejdżanie mordowali uciekających Ormian, ale nie umiał powiedzieć kiedy i gdzie, nie wiedział ile osób zginęło. W jego głosie była przede wszystkim bezsilność. – Na nic te wszystkie wojny, tylu chłopców zginęło na próżno- wtórowała mu synowa czy córka- Angela. Po powrocie szukałam sprawdzonych danych, czytałam wywiady z uciekinierami. Nie wynikało z nich żeby dochodziło do zabójstw, a przynajmniej nie było na nie pewnych dowodów. Był wypadek, wybuchła stacja benzynowa, akurat wtedy kiedy kłębił się na niej wielki tłum. Zginęło kilkaset osób. W ogromnym zamieszaniu i pospiechu, w asyście azerbejdżańskiej armii z Karabachu wyjeżdżały setki samochodów. Z dobytkiem, który zmieścił się do bagażnika. Żołnierze rozdawali jedzenie i wodę. Ormianie brali, bo się bali odmówić, a za granicą to wyrzucali. Myśleli, że jest zatrute. Ale o tym wyczytałam po powrocie. Wtedy, przy kawie mogliśmy tylko porozmawiać jak na stypie. Współczuć tym, którzy wszystko stracili, chłopcom którzy zginęli w daremnych walkach. Dzieciom i starcom wyrwanym ze znanego im świata. -A Rosja nas zostawiła- ciągnął mężczyzna- miała być gwarantem pokoju.-Kiwnęłam głową, a on nagle ożywił się i spytał- Jesteś Rosjanką?- Skąd, Polką! -powiedziałam natychmiast- A ja Ruski- powiedział i zamilkł.

Już w domu wyczytałam, że kiedy Ormianie przejęli Górski Karabach wypędzili pół miliona Azerbejdżan. Niektórzy z nich spędzili całe życie w tymczasowych obozach w Baku. Tak strasznie trudno mi zrozumieć tamten świat. I jednocześnie wydaje mi się bardzo bliski. U nas też trafiają się politycy szczujący na sąsiednie narody, są ludzie wierzący, że jesteśmy lepsi ze względu na narodowość, na religię. Co by się stało gdyby każdy zechciał terytorium, którym władał w czasach świetności swojego kraju? Na zachodzie wydaje się to absurdalne. Przywykliśmy do nienaruszalnych granic, pokój jak sądzimy jest oczywisty, dany na zawsze, a tuż obok szaleje regularna wojna. Nie potrafię o tym myśleć. Nie umiem, zwyczajnie nie mieści mi się to w głowie.

Baterie ładowały się powoli, wypiliśmy jeszcze po herbacie, Angela pokazała jak robi się tradycyjny wyplatany ser. Patrzyliśmy jak z bezkształtnego żółtawego twarogu powstałego po dodaniu podpuszczki wyłaniają się białe pasma, jak wyciągane w dłoniach wygładzają się i dają upleść w jedwabiste równe warkocze.

Kupiliśmy ten ser, choć zwykle pozwala mu się dojrzeć w solance. Wychodząc myśleliśmy, że ten mały domek byłby wspaniałą przyszlakową kawiarenką. Kiedyś, jak już przybędzie wędrowców. I kiedy, może pod wpływem obcych mieszkańcy przestaną wrzucać do rzeki gnój. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć czemu to robią (bo bywa tak i w Armenii i w Gruzji). U nas mogliby go drogo sprzedać, u nas za zanieczyszczenie wód groziłaby im surowa kara. U nas… W świecie, który został uporządkowany. Tak niedawno i nie wiadomo na jak długo.

Za wsią wyszliśmy prosto do góry w stronę opuszczonych już pasterskich wsi i pięknych ośnieżonych, lśniących szczytów. Błyszczały ponad rudym lasem, odcięte od nas głębokimi kanionami, kuszące. Nad rzeczką, którą musieliśmy przejść w bród było tak ciepło że się umyliśmy. Jeszcze kiedy mijaliśmy ostatnie nadal zamieszkałe szałasy świeciło słońce, potem nadleciał wał chmur, i w cieniu zrobiło się lodowato. Góry wydały się bure, pozbawione szczegółów. Nieprzyjazne. Podchodziliśmy fragmentami krowich ścieżek na ciemną wysoką grań. Za nią na moment błysnęło słońce i pokazał się opuszczony szałas, bez drzwi, z wybitymi okratowanymi oknami.

Rozbiliśmy wewnątrz namiot. Zapadła noc. Jose wyjrzał – popatrz coś tam swieci? Oczy? Pójdę zobaczyć- coś ty!- nie wytrzymałam- a jak to niedźwiedź?

Zabarykadowaliśmy łóżkiem wejście, zawiesiliśmy na kratach w oknach folie, strzępy szmat, co tam znaleźliśmy w kącie.

Dwa nieruchome światełka zgasły dopiero po godzinie. Już wcześniej ziemię skuł mróz więc rano nie znaleźliśmy śladów. Dopiero wyżej, w śniegu biegł trop, wilczy.

Biała lśniąca grań była wspaniała. Szliśmy z radością, wolni jak dzieci. Nie wiem skąd, dlaczego czasem pojawia się takie uczucie. Wszystko wydawało się piękne, łagodne linie zamglonych wzgórz, rysunek zasp. Nie było ścieżki i kilka razy musieliśmy wracać, ale wcale nam to nie przeszkadzało. Grzbiet opadał. Przed nami ciągnęły się fale coraz niższych wzgórz i płaskie podmokłe łąki z rzeczką. Za nimi rozłożyła się spora wieś. Przeleciał przelotny deszcz, postaliśmy chwilę pod daszkiem sklepiku. Trzeba było znów jakoś dojść do szlaku, co biegł dołem przez miasteczka i wsie.

Share

Armenia cz 15

Padało, uliczki wypełniało rozmiękłe błoto. Z trudem znaleźliśmy opadający we mgłę szlak. Na łąkach stała ruina cerkwi, niżej weszliśmy w ociekający las. Przecinając szosę zerknęliśmy w stronę pofabrycznych budynków, które nadal pokrywały sowieckie napisy. W jednym była mała restauracje, przyjemnie było się tam schować przed wilgocią i zjeść świeże, proste jedzenie. Ziemniaki, jajka. Nadal padało kiedy ruszyliśmy ostro pod górę. Ścieżka wspinała się po gołych skałach, gdyby nie znaki nie przyszłoby mi do głowy żeby w nie wejść. Szybko nam szło. Zlany deszczem kanion ze wstążką asfaltu malał w oczach, a jednak udało mi się odczytać nabazgrany na betonie tekst „Chwała Stalinu”. Na pewno nie kilkudziesięcioletni.

Podejście skończyło się tak nagle, że zgubiliśmy szlak. Z rozpędu wmaszerowaliśmy do sporej wsi. Ulicą spływały potoki błota, ludzie, zwierzęta kulili się pod okapami domów. Ja też wbiegłam pod najbliższy i ze stodoły wypełnionej ziemniakami w workach zamachała do nas kobieta. Żeby wejść głębiej i usiąść wygodnie. Jej córka zaproponowała kawę, wyciągnęliśmy czekoladę kupioną wprawdzie w Tbilisi, ale wedlowską, -Polska- powiedział z dumą Jose. Kobieta przyniosła świeżo upieczony chleb, domowy ser. Dosiadł się mąż. Kawa była w malutkich ozdobnych filiżankach, jak zwykle na Zakaukaziu. Próbowałam potem takie kupić na pamiątkę, ale w mieście były już tylko nowoczesne, jak u nas.

Kiedy wracaliśmy na rozstaje gdzie znikł nam szlak deszcz zmienił się w prawdziwą ulewę. Potoki z rynien zlewały skrzynki z prądem, wdzierały pod nieszczelne dachy komórek i szop. Poszliśmy płaskowyżem pod wiatr. Mało co widzieliśmy, marzyło nam się jakieś zaciszne miejsce, ale przy samotnych gospodarstwach były psy, więc trzymaliśmy stosowny dystans.

Ucieszyło nas miejsce piknikowe. Wielkie, zadaszone z piecem chlebowym i kominkiem, nawet z wodą. Było nowe, poświęcone pamięci dziewiętnastolatka który zginął w wojnie o Karabach. I choć było bardzo wygodne, tak dobre że zatrzymaliśmy się na noc trudno było odpędzić myśl o bezsensie wojny, nieszczęściach, które targały Karabachem. Przyszłości, tak zupełnie nieznanej. Rozkładając swoje legowisko na stole (tam najsuszej) czułam ból kogoś kto go zbudował. Czułość zastygłą w wypolerowanym blacie. W detalach.

Deszcz ustał chwilę po zmroku. Chmury rozwiały się, widok sięgał wysokich gór świeżo pobielonych śniegiem. Nocą świeciły gwiazdy.

Musieliśmy zejść. Początkowo mrożonym cieniem, potem długo wzdłuż rzeki w oparach porannych mgieł. Miejsce gdzie myślałam wcześniej rozbić namiot było zajęte przez żołnierzy. Pomachaliśmy sobie z daleka uprzejmie.

Na przeciwległym zboczu stał śliczny kamienny monastyr, ale szlak odbił w prawo i wdrapał się na skalną ścianę kanionu. Tam znów płasko, mozaika pól i ciąg sporych wsi. W jednej panie na poczcie zmieniły nam troszkę euro na drachmy. Nie mieliśmy już zupełnie nic i sklepy, choć liczne były niedostępne. Przy okazji jak to w Armenii zaparzyły kawę i pozwoliły podładować baterie. Na szczęście, bo kiedy (już wypłacalni) zatrzymaliśmy się w sklepie akurat wyłączono prąd.

Ruszyliśmy w góry, tak pięknie wyglądały wieczorem, gładkie i białe. Szlak biegł niżej przez miasteczka i wsie i wcale nas to nie interesowało. Wzdłuż rzeki, polami, potem gruntową drogą wdrapaliśmy się na stoki pierwszych wzgórz. Nigdzie nie było czystej wody i kiedy Jose wypatrzył źródło usiedliśmy w cieniu na zakręcie żeby zjeść. Pasterz podjechał kiedy byłam sama. Cicho bo na koniu. Zagadnął skąd jestem i opowiedział o Dorocie co była tu niedawno, też Polce. Mówił że siedziała u niego w chałupie dwa dni, a chodziła po 40 kilometrów dziennie. Pomyślałam, że to musiała być Szparaga. FB podsuwał mi czasem jakiś jej wpis. Wiedziałam, że już prawie doszła do morza. Był zdziwiony, kiedy to powiedziałam. Nie zrozumiałam dlaczego, bo akurat nadszedł Jose objuczony baniakami z wodą i mężczyzna spytał go o torbę foliową a kiedy ją dostał odjechał. Spotkaliśmy go ponownie troszkę wyżej. Zmrok nakrywał już trawiasty grzbiet i stado owiec. Pasterz i jego koń ozłoceni ostatnimi promieniami wyglądali nieziemsko na ciemnym tle. Wyciągnęłam aparat. Mężczyzna zawahał się i pokazał niedaleki dom. -Jest pusty, możecie tu zostać na noc.- Zastanawialiśmy się potem czemu nas nie zaprosił do siebie, skoro wcześniej ugościł Dorotę.

Domek był znacznie lepszy niż wyglądał. Wnętrze posprzątane i suche. Łóżka jak zawsze w pasterskich szałasach zbyt miękkie, w przeszklonej szafce zestaw ozdobnych filiżanek. Nazbieraliśmy drewna, komin ciągnął, to była wygodna noc. Rano szybko dostaliśmy się na grań. Aż do Przełęczy Puszkina szliśmy pasterskimi drogami, owczymi ścieżkami, tylko kawałek po niezdeptanych trawach. Po lewej mieliśmy wspaniały widok na Arrarat, po prawej na Niski Kaukaz. Wysokie szczyty były już ośnieżone, ale nasz grzbiet był suchy, chrzęściły zrudziałe trawy i kamyki. Na przełęczy stała elektrownia wiatrowa, jak wyczytaliśmy podarowana Armenii przez bratni Iran (w 2005 roku). Dalej dróżki znikły i utknęliśmy w urwiskach, osypiskach i gąszczu traw. Miejscami było tak stromo, że nie dało się zwolnić, trzymał nas pęd. Wdrapaliśmy się tak na wyższy grzbiet. Słońce już się kładło, ostre poziome promienie raziły. Hale sczerniały, nigdzie nie widzieliśmy wody. Źródła wyschły, nie było śladów szałasów. Za granią jasność, gąszcz rozświetlonych grzbietów i polna droga. A kilkaset metrów niżej samochód i facet z psem. Tu na kompletnym pustkowiu!

„Ochotnik” wyglądał jakby na nas czekał. Na wiadomość, że Jose jest Hiszpanem wyciągnął metalową manierkę i panowie wypili toast za przyjaźń armeńsko- hiszpańską, koniaczkiem co jeszcze został po sowietach.

Kiedy postawiliśmy namiot kilka kilometrów niżej minęli nas (pieszo) jeszcze dwaj myśliwi. Tłok na pustkowiu…

Share
Translate »