Nie zrozumieliśmy w jaki sposób myśliwy dostał się tak wysoko. Może przegapiliśmy którąś z przejezdnych dróg? Ta, którą schodziliśmy zarosła. Czym niżej tym częściej porastały ją gęste krzaki, brnęliśmy przez zioła i kolczaste kwiaty do kolan, do ud. To co wzięliśmy za drogę było najprawdopodobniej śladem po zakopaniu rurociągu. Nasionom łatwiej było we wzruszonej ziemi stąd gąszcz. Było już za późno żeby się wycofać, więc drapaliśmy się pracowicie trawersem wzdłuż długiej suchej doliny. Dopiero koło południa uciekliśmy na łagodny trawiasty grzbiet, z którego wprawdzie nie było łatwo zejść, ale jakoś sobie poradziliśmy. To co wzięliśmy za drogę do wsi było kopalnią. Nieczynną, bo niedziela, ale pełną świeżych, niestabilnych nasypów i dziur. Kluczyliśmy w zapachu siarki (to musiała być kopalnia złota), i w końcu znudzeni zsunęłyśmy się po piarżystych stokach. Łąkami doczłapaliśmy do szosy, za mostem na sporej rzece leżała wieś. Gdzieś tam powinniśmy znów spotkać szlak, ale chyba był nieznakowany, bo szybko się znudziliśmy szukaniem i poszliśmy wprost przed siebie łąkami wzdłuż bagiennej rzeczki. Wieczorne światło lało się z wysuszonych na wiór gór, kurz na drodze lśnił jak bajkowy dym. Woda była przezroczysta i chłodna, umyłam włosy. Nocowaliśmy na środku płaskowyżu, w miejscu jak nam się wydawało przypadkowym, odległym od ścieżek i dróg, ale tuż po zmroku przejechał koło nas samochód i nawet się wystraszyłam czy nas nie rozjedzie. Na samym środku niczego…
Rano zeszliśmy do kolejnej wsi. Z góry wyglądała ślicznie. Domy w otoczeniu owocowych drzew. Leżała na szlaku i nawet myśleliśmy czy miejscowi skorzystają na obecności wędrowców. Już zaczynali się orientować, że coś się dzieje, kolejna osoba spytała dlaczego idziemy, bo miesiąc temu też był tu ktoś taki jak my. Przyszła mi na myśl Dorota, ale być może nie była jedyna. Znakowane szlaki ściągają długodystansowców, te nowe, świeżo utworzone uchodzą za najciekawsze, warte zaliczenia.
Poprzedniego dnia była niedziela, sklepiki nieczynne i marzyło nam się jakieś miejsce z kawą, gniazdkiem i świeżym serem. Na mapie nie było tu nic, ale zapytaliśmy. Dwie panie zaprosiły nas do domku. Już wcześniej zwrócił naszą uwagę, bo był malutki, stary, ale starannie wykończony. Przypominał mi gospodarstwa porzucone przez Rosjan w Gruzji. Wnętrze w całości wypełniała przytulna kuchnia. Kończył się poranny udój, pracowała wirówka do mleka. Dzieci miały akurat wolne- jesienne ferie z okazji wykopków. Podłączyliśmy baterie. Na stół wyjechały maleńkie złocone filiżanki, które tak tu polubiliśmy i za chwilę też świeży chleb i ser. Nie wiem czemu w niektórych domach od razu czuliśmy się jak u siebie i tu też. Rozmowa zeszła na upadek Karabachu. Starszy mężczyzna (który miał prawie tyle samo lat co my!) opowiadał, że Azerbejdżanie mordowali uciekających Ormian, ale nie umiał powiedzieć kiedy i gdzie, nie wiedział ile osób zginęło. W jego głosie była przede wszystkim bezsilność. – Na nic te wszystkie wojny, tylu chłopców zginęło na próżno- wtórowała mu synowa czy córka- Angela. Po powrocie szukałam sprawdzonych danych, czytałam wywiady z uciekinierami. Nie wynikało z nich żeby dochodziło do zabójstw, a przynajmniej nie było na nie pewnych dowodów. Był wypadek, wybuchła stacja benzynowa, akurat wtedy kiedy kłębił się na niej wielki tłum. Zginęło kilkaset osób. W ogromnym zamieszaniu i pospiechu, w asyście azerbejdżańskiej armii z Karabachu wyjeżdżały setki samochodów. Z dobytkiem, który zmieścił się do bagażnika. Żołnierze rozdawali jedzenie i wodę. Ormianie brali, bo się bali odmówić, a za granicą to wyrzucali. Myśleli, że jest zatrute. Ale o tym wyczytałam po powrocie. Wtedy, przy kawie mogliśmy tylko porozmawiać jak na stypie. Współczuć tym, którzy wszystko stracili, chłopcom którzy zginęli w daremnych walkach. Dzieciom i starcom wyrwanym ze znanego im świata. -A Rosja nas zostawiła- ciągnął mężczyzna- miała być gwarantem pokoju.-Kiwnęłam głową, a on nagle ożywił się i spytał- Jesteś Rosjanką?- Skąd, Polką! -powiedziałam natychmiast- A ja Ruski- powiedział i zamilkł.
Już w domu wyczytałam, że kiedy Ormianie przejęli Górski Karabach wypędzili pół miliona Azerbejdżan. Niektórzy z nich spędzili całe życie w tymczasowych obozach w Baku. Tak strasznie trudno mi zrozumieć tamten świat. I jednocześnie wydaje mi się bardzo bliski. U nas też trafiają się politycy szczujący na sąsiednie narody, są ludzie wierzący, że jesteśmy lepsi ze względu na narodowość, na religię. Co by się stało gdyby każdy zechciał terytorium, którym władał w czasach świetności swojego kraju? Na zachodzie wydaje się to absurdalne. Przywykliśmy do nienaruszalnych granic, pokój jak sądzimy jest oczywisty, dany na zawsze, a tuż obok szaleje regularna wojna. Nie potrafię o tym myśleć. Nie umiem, zwyczajnie nie mieści mi się to w głowie.
Baterie ładowały się powoli, wypiliśmy jeszcze po herbacie, Angela pokazała jak robi się tradycyjny wyplatany ser. Patrzyliśmy jak z bezkształtnego żółtawego twarogu powstałego po dodaniu podpuszczki wyłaniają się białe pasma, jak wyciągane w dłoniach wygładzają się i dają upleść w jedwabiste równe warkocze.
Kupiliśmy ten ser, choć zwykle pozwala mu się dojrzeć w solance. Wychodząc myśleliśmy, że ten mały domek byłby wspaniałą przyszlakową kawiarenką. Kiedyś, jak już przybędzie wędrowców. I kiedy, może pod wpływem obcych mieszkańcy przestaną wrzucać do rzeki gnój. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć czemu to robią (bo bywa tak i w Armenii i w Gruzji). U nas mogliby go drogo sprzedać, u nas za zanieczyszczenie wód groziłaby im surowa kara. U nas… W świecie, który został uporządkowany. Tak niedawno i nie wiadomo na jak długo.
Za wsią wyszliśmy prosto do góry w stronę opuszczonych już pasterskich wsi i pięknych ośnieżonych, lśniących szczytów. Błyszczały ponad rudym lasem, odcięte od nas głębokimi kanionami, kuszące. Nad rzeczką, którą musieliśmy przejść w bród było tak ciepło że się umyliśmy. Jeszcze kiedy mijaliśmy ostatnie nadal zamieszkałe szałasy świeciło słońce, potem nadleciał wał chmur, i w cieniu zrobiło się lodowato. Góry wydały się bure, pozbawione szczegółów. Nieprzyjazne. Podchodziliśmy fragmentami krowich ścieżek na ciemną wysoką grań. Za nią na moment błysnęło słońce i pokazał się opuszczony szałas, bez drzwi, z wybitymi okratowanymi oknami.
Rozbiliśmy wewnątrz namiot. Zapadła noc. Jose wyjrzał – popatrz coś tam swieci? Oczy? Pójdę zobaczyć- coś ty!- nie wytrzymałam- a jak to niedźwiedź?
Zabarykadowaliśmy łóżkiem wejście, zawiesiliśmy na kratach w oknach folie, strzępy szmat, co tam znaleźliśmy w kącie.
Dwa nieruchome światełka zgasły dopiero po godzinie. Już wcześniej ziemię skuł mróz więc rano nie znaleźliśmy śladów. Dopiero wyżej, w śniegu biegł trop, wilczy.
Biała lśniąca grań była wspaniała. Szliśmy z radością, wolni jak dzieci. Nie wiem skąd, dlaczego czasem pojawia się takie uczucie. Wszystko wydawało się piękne, łagodne linie zamglonych wzgórz, rysunek zasp. Nie było ścieżki i kilka razy musieliśmy wracać, ale wcale nam to nie przeszkadzało. Grzbiet opadał. Przed nami ciągnęły się fale coraz niższych wzgórz i płaskie podmokłe łąki z rzeczką. Za nimi rozłożyła się spora wieś. Przeleciał przelotny deszcz, postaliśmy chwilę pod daszkiem sklepiku. Trzeba było znów jakoś dojść do szlaku, co biegł dołem przez miasteczka i wsie.