Rano niebo było nadal bezchmurne, chrupał mróz. Ruszyliśmy wzdłuż rzeki, pomiędzy mineralnymi źródłami, kraterami z których ziało siarką, jak na Islandii, chociaż tu otaczała je bujna roślinność. Kamienie było oblodzone, przemrożony grunt na stromiznach kruszył się i odpadał. Balansowaliśmy na krawędzi nurtu, czasem było bezpieczniej w rzece. Wszystko to w cieniu, z dalekim jaskrawo oświetlonym pasmem czterotysięczników w tle.
Na słońcu było tak przyjemnie, że usiedliśmy. Znalazła się też pitna woda. W zasadzie w tym miejscu- w wysokiej dolince nie było już wulkanicznych tworów i mętnych rzek. Trawy porastały stare głazowiska. Za plecami wynurzyły się lodowce Kazbeku. Nie było ścieżki. Co jakiś czas porównywałam teren z mapą. Głupio by było wejść przez pomyłkę do Osetii. Pańcia z informacji w Kazbegi straszyła, że to się często zdarza i potem siedzi się w osetyńskim więzieniu. Trudno mi było wymyślić jak… ale kto wie? Może po pijaku, czy w gęstej mgle? Tak czy siak to nie było naszym jedynym problemem. Teren był pogmatwany, głazy ruchome, wyżej leżał nadtopiony śnieg. Przełączka, na którą należało się wdrapać wydawała się bardzo stroma, pod granią weszliśmy w cień i pod stopami znów pojawił się przerośnięty igłami lodu kruchy grunt. Poszliśmy po swojemu, tak jak nam się wydawało najłatwiej. Na grzbiecie było absolutnie pięknie. Kolorowe, przyprószone śniegiem wulkany i jezioro-Kelitsadi. Nie staliśmy długo, bo jednak straszyła nas bliskość granicy- najwyżej kilkaset metrów. Stok był rozmiękły. Zanim dotarliśmy na brzeg taflę wody nakrył już cień. Przez jakiś czas goniliśmy resztkę jasności, ale byliśmy zbyt wolni. Kusząca łąka na wschodnim brzegu zbladła, ochłodziło się.
Rozbiliśmy namiot na plaży, łasze wulkanicznego piasku, która wiosną jest na pewno zalana, ale teraz woda opadła o klika metrów i to było najwygodniejsze miejsce. Księżyc, nadal w pełni świecił jak lampa, dopiero nad ranem zasłoniły go kłęby szybkich chmur. Na stawie pojawiła się fala. Przez moment słuchałam jak pada deszcz. Potem zasnęłam.