Gruzja jesienią cz24- wąwóz Truso

Nocą się rozpadało. Dzień był szary, mglisty i mokry. Zjedliśmy śniadanie w naszym barze, ja jajka od domowej kury, Jose nieroztropnie chaczapuri- ogromne, oczywiście bardzo tłuste. Kucharka pytała czy na pewno chce duże, chciał. To się oczywiście później zemściło. Ponieważ musieliśmy do sklepu, a droga zapchana ciężarówkami, machnęliśmy i zabrało nas dwóch robotników jadących na jakąś budowę. Nie dogadaliśmy się. Nie zatrzymali się w następnej wiosce, minęli sklepy w dolnym Gudauri… Z żalem patrzyliśmy i na nie i na jaskinie wykute w skale kanionu, pewnie w średniowieczu, które mieliśmy zamiar obejrzeć. Stanęli przy nowo budowanym hotelu. Teraz to już lało. Szliśmy, mokliśmy, odganialiśmy bezpańskie psy. Ścinaliśmy zakręty, ale nie dało się odejść dalej od szosy. W samochodach migały nam okutane chustkami Rosjanki (z Dagestanu), młode dziewczyny w kolorowych hidżabach, zawsze z białymi smartfonami w dłoniach. Żadna z nich nie prowadziła samochodu, siedziały, patrzyły. Dziwiliśmy je. Co jakiś czas ochlapywała nas ciężarówka. Nie znaleźliśmy sklepu więc w końcu, mokrzy znudzeni zaczęliśmy machać i zatrzymał się gruziński kierowca. Jechał do Kazbegi, uznaliśmy, że tak musi być, nie uda nam się ominąć tego miasta. Za podwózkę pobrał 30 lari.

Wysiedliśmy pod sklepem, i natychmiast skręciliśmy do pobliskiego hotelu. marzyła nam się czysta toaleta, kawa. Rozsiedliśmy się, porozwieszaliśmy mokre kurtki, podłączyliśmy baterie. Chyba z godzinę śledziliśmy prognozy pogody, Jose nie wytrzymał i zajrzał na El Pais. Długo nie dostawaliśmy kawy, a potem ją dostaliśmy- za darmo. To był drogi, elegancki hotel. Europejski w każdym calu i ta niezwykła bliskowschodnia gościnność… Nie wiem czemu. Gryzło nas to troszkę, ale też cieszyło, bo poza tym miejscem (sfotografowałam nazwę) Stepantsminda to stolica komercji. Wszystko wydawało mi się tam obrzydliwe. Nachalni taksówkarze, obskurne knajpy- zajrzeliśmy do jednej i nie udało nam się wyjść. Prawie nas przytrzymali siłą. Informacja turystyczna, z której najpierw się ucieszyłam, rezydowała tam Polka, a potem rozczarowałam, bo pańcia nie słuchała o co ją pytam tylko powtarzała jak katarynka, że organizują wycieczki do wąwozu Truso, i że nas tam zostawią na 4 godziny i będziemy sobie mogli pochodzić… Że bez przepustki nigdzie nie wolno, i że tak, mogę u niej kupić mapę- i była to ta sama mapa, której kawałka mi brakowało… dlatego szukałam innej.

Wyszłam zniesmaczona, Jose poczuł się źle po zupie zjedzonej w restauracji (a może po porannym chaczapuri?), policja potwierdziła, że potrzebne przepustki. Dobrze, że się nam udało zrobić zakupy. Żeby tego mało krążył za nami facet, który nas tu przywiózł i zachęcał do wydania 50 lari na dojazd (kilka kilometrów z powrotem) do Kobi skąd mogliśmy sobie pójść do Truso. – Tam są opuszczone domy-kusił -wejdziecie, prześpicie się, zamkniecie drzwi. Udało nam się zatrzymać stopa (za 15 lari mogliśmy jechać nawet do Kutaisi). W Kobi lało. Szliśmy błotnistą drogą, Jose narzekał na żołądek. Kilka kilometrów dalej zatrzymał się przy nas samochód- może podwieźć? Para Izraelczyków, troszkę starsi od nas, bardzo mili. Zaprosiliśmy ich w zamian do baru, a oni, na koniec nas do Izraela :). Leniwe popołudnie. Jose pił miętę (barman miał całe naręcza świeżo urwanej) deszcz stukał w dach. Kiedy Eitan i Anat pojechali nie chciało nam się już stamtąd ruszać i zostaliśmy na noc w domku kempingowym. Kosztował tyle co oszczędziliśmy na dojeździe. Wieczorem przestało padać, poszliśmy obejrzeć bąbelkujące jeziorko (fajne), i mineralne wykwity nazywane tu trawertynem- ciekawe.

Przyszła noc. Pan z kempingu oznajmił, że nas zostawia, że jeśli nam coś się spodoba w lodówce- to brać. Pitna woda w baniakach po mineralnej, gaz pod stołem, mięta na barze, na półkach wino i piwo…

Ugotowaliśmy sobie na śniadanie kilka jajek. Zaparzyliśmy miętę, zagrzałam wodę do mycia i ledwo się zdążyłam ubrać kiedy nadjechał samochód. Oczywiście nie niepostrzeżenie. Z daleka widzieliśmy światła, słyszeliśmy głośną muzykę. -Wyjdę do mostu zobaczyć kto to- powiedział Jose. Wrócił z parą facetów. Byli pijani. Mówili tylko po gruzińsku. Bezbłędnie trafili do lodówki i zaczęli sobie pakować piwo. Próbowałam interweniować- co powiemy rano panu z kempingu?- Jose trzymał się blisko i tylko patrzył. Pijani próbowali coś tłumaczyć, nie byli agresywni, ale oczywiście się bałam. W końcu, żeby mnie uspokoić ten ważniejszy zadzwonił – Bardzo pijany?- spytał kobiecy głos po angielsku- puśćcie ich niech biorą.

-Uff- Jose wyciągnął zza pasa ogromny kuchenny nóż. Nie zza paska tylko z legginsów, był już w piżamie. – Zwariowałeś! Przecież byś ich pozabijał- po co miałbym zabijać? – zdziwił się. -Powiązałbym sznurowadłami i zadzwonił na 112. Mówiłem ci, że w wojsku byłem w komandosach. Codziennie przez 3 godziny ćwiczyliśmy obezwładnianie. Tego się nie zapomina. Wziąłem nóż, bo myślałem, że mogą być uzbrojeni…

Share

Gruzja jesienią cz23

Około pierwszej burza zaczęła się od nas oddalać, po drugiej przestało padać, więc wyjrzałam- niespodzianka! To, co braliśmy za siekący deszcz było gradem. Szybciutko, bo bałam się, że dar natury zniknie wypełniłam lodem garnek i zrobiłam sobie zapas na boku. Zrobiłam też kilka zdjęć. Przez Drogę Mleczną przewalały się macki chmur. Daleko w dole błyszczały miasteczka- słabo w porównaniu z naszym zachodnim światem. Na zdjęciach złapała się też burza. Liliowa poświata rozproszona na niskich chmurach. Nadal grzmiało, ale teraz już bardzo daleko. Jose to oczywiście przespał. Obudziliśmy się późno, już się rozjaśniało. Leniwie patrzyliśmy na fragmenty traw przyklejone do tropiku przez wiatr. Potem na mgłę bujającą się na naszej grani. Na szklisty lód pod naszymi stopami.

Kiedy pojawiły się pierwsze promienie słońca wyszliśmy i podziwialiśmy taniec chmur. Ja jak zwykle pierwsza. Długo to trwało. Topiliśmy grad, gotowaliśmy porządne jedzenie, wieczorem nie było na to czasu. I nastroju.

Mocno wiało, niebo odsłaniało się i zasnuwało mgłą. Zastanawialiśmy się jak tam pasterz w swoim nędznym namiocie. Odwlekaliśmy chwilę kiedy trzeba będzie się zastanowić jak zejść. -Nie chcę wracać do tej stromej doliny-a ja nie chcę wracać do Babuszki!- uparłam się.

Studiowaliśmy mapy, przyglądaliśmy się fragmentom widoku.- Ja bym tak nie mógł, do tego z plecakiem-powiedział wczoraj pasterz, i wtedy nie zrozumieliśmy. W końcu wypracowaliśmy kompromis. Zamiast w kanion, który już nas przepędził, postanowiliśmy wejść w bliższą dolinę. Tę na lewo. I tak obie się kończyły na szosie. Z góry widzieliśmy miejsce gdzie kiedyś stacjonowały owce. Ciemnozielony placek. Widzieliśmy oczywiście przez chwilę, bo potem znów tylko kłęby chmur.

– Jesteś pewna? -dopytywał Jose, a że jestem jaka jestem, potwierdzałam.

Stromo, bardzo stromo, mokro. Obejście znów stromo, mokro, potem gąszcz. Ciemnozielony placek okazał się polem pokrzyw. Ogromnym szłam przez nie chyba ponad pół godziny. Jose jeszcze dłużej, bo się tam zgubił. Pokrzywy sięgały nam ponad głowy. Rzeczywiście świadczyły o bytności ludzi, ale to musiało być już lata temu. Dalej w dół, po czymś co z góry wydawało się ścieżką, a było chyba zarośniętym uskokiem. W las, upiornie gęsty i stromy. Tam ścieżka- delikatny świeży ślad.  Trawersował całą dolinę. Kiedyś był najprawdopodobniej ludzkim szlakiem, teraz autostradą niedźwiedzi. Było tam pełno ich odcisków łap, kup i śladów pazurów (czy zębów) na drzewach. Były łamane przez nie (na wysokości naszego pasa) gałęzie. No nic. Szliśmy. To w zasadzie nieodpowiednie słowo. Przedzieraliśmy się. Na polanach gdzie ślad się obsuwał drapaliśmy, przy ruinie domu krążyliśmy jak głupi. -Widziałem końską kupę- upierał się Jose- bardzo starą i bardzo malutką-szkoda, że nie sfotografowałeś- nie dowierzałam. No bo jak? Ktoś zjechałby tu na koniu z góry i wrócił? Dolina urwała się. Przed nami rysował się duży żleb. Zwęził się potem do koryta i zajął nam chyba ze dwie godziny. – Jak ty wypatrujesz te ścieżynki?-pytał Jose, ale mi wierzył, a ja wierzyłam niedźwiedziowi, który szedł przede mną. Niedawno, być może nawet tej nocy. Tak jak on zjeżdżałam po piargach, czołgałam się w zaroślach leszczyny, moczyłam nogi w potoku i wydrapywałam się z niego po błocie. Ugniatałam zrudziałe paprocie. Wyciskałam sok ze zmurszałej ściółki. Omijałam tylko niedźwiedzie kupy. Jose wolniej. Czasem traciłam go z oczu i jeśli nie dobiegały mnie soczyste przekleństwa (widziałaś żeby się poparzyć pokrzywą w czoło!), siadałam w gąszczu i zaczynałam się bać. Pachniało dziczą. Szumiało, trzaskało, był silny wiatr. Dużo zeszliśmy, gdybym musiała wrócić, nie dałabym chyba rady… -Bierzemy wodę- powiedziałam, bo Jose właśnie się wynurzył  z pokrzyw. -Nie chcę, wyjdźmy już stąd- powtórzył jak wczoraj.  Strumień, który nas prowadził, był w swoim środkowym biegu suchy. Woda pojawiła się nagle, od razu dużo i od razu wpadła w wodospad. -Zmoczył futro?- zastanawiałam się- nie… Patrz poszedł tędy! Rzeczywiście miś wyłamał gałęzie na stoku. Obeszliśmy, przeciągnęliśmy się po konarach. -Ze 100 metrów- odpowiedziałam Jose chociaż nie byłam tego taka pewna. Maps me widziało główną rzekę. Zbliżaliśmy się, ale bardzo powoli. Dolina tonęła w bukowym lesie. My w zaroślach paproci i pokrzyw.  I nagle nasz tunel się otworzył- Krowia kupa!- ucieszył się jak dziecko Jose.

Nad rzeką była przyjemna łączka, siedliśmy tam, ugotowaliśmy herbatę. Za naszymi plecami cień nakrywał piękny wodospad, próg doliny, którą trawersowaliśmy. Nieprzechodni. Ruszyliśmy kiedy nakrył też nas. Po kamieniach wzdłuż nurtu, potem ścieżką. – Widzieliście może zgubioną krowę?- zapytała nas potem kobieta w chustce. Razem z mężem uzbrojonym w pasterski kij szli w górę doliny wolniutko, jak na spacer. Było tam tak spokojnie i sielsko. -Tak- przyznałam i opowiedziałam gdzie- Idźcie do wsi, odpocznijcie- kobieta podarowała nam garść orzechów. Zjedliśmy. Niżej spotkaliśmy jeszcze kilka osób. Włoskie orzechy rosły w luźnych grupach na zboczu. Spadały już i pewnie niejeden  z mieszkańców wsi wychodził wieczorem je pozbierać. Pierwszym budynkiem, który zobaczymy była wywieszona nad rzeką toaleta-przed wsią!

Podobna, tylko betonowa i potwornie brudna stała przy barze dla tirów gdzie nocowaliśmy. Pod drzewem, na podwórku, w namiocie.- Gdyby wam ktoś przeszkadzał, przepędzę- zapewniał barman. Ciemność co chwilkę przecinały światła ciężarówek jadących do Rosji,  ale że Jose kupił 2 litry piwa (ponoć w tej samej cenie co pół litra) nic nie było w stanie zakłócić naszego  snu.

Share
Translate »