Gruzja jesienią cz2: Sakisto-Lekovani

Stromo, najpierw przez las, zygzakiem po oślizłych trawkach. Na bitą drogę  z Tbatany. Prowadziła do jeziorka Sakisto, dla nas przyzwyczajonych do pirenejskich czy alpejskich jezior- błotnistej sadzawki. Nie znaleźliśmy tam nawet czystej wody. Coś co przypominało źródło było rozdeptane przez stada, zresztą zanim się ogarnęliśmy przyszły kolejne owce. Objuczone biwakowym sprzętem konie, uważne psy. Dwóch pasterzy, jak nam się wydawało niechętnych. Odeszliśmy na bok nie chcąc przeszkadzać. Ścieżka  skalista, wąska. Konie poruszały się po niej z trudem, mężczyźni szli. Straciliśmy ich potem z oczu we mgle, ale długo aż do popołudnia słyszeliśmy niedaleko ludzi. Inne pasterskie szałasy, inne wędrowne stada? Nie wiedzieliśmy. Widoczność nie poprawiła się. Mount Tbatana niewidoczna we mgle. Zagadkowe zardzewiałe tablice- może groby? Cichutki szmer płynącej wody, do której Jose bohatersko zszedł. Rosa osiadająca na wszystkim jak deszcz. Jedno źródło. Wypielęgnowane, czyste z kubeczkiem. Potem grań, wiatr i piękny widok. Na prawo, na lewo, falujące linie trawiastych grzbietów, rudawych, stromych, gęstych. Tajemniczych, bo widziałam je tylko przez chwilkę, kiedy rozdarła się mgła.

Tam się zgubiłam. Ścieżka do Tusheti jest znakowana. Zależnie od trudności różnymi kolorami. W miarę jak szliśmy żółty (łatwy) zmienił się w czerwony i w granatowy. Znaki były duże, malowane na skałach i drzewach, ale rzadkie. Szliśmy granią, nie myślałam, że wymaga uwagi, a przede wszystkim byłam zajęta czymś innym. Z chmury, znikąd wyjechała karawana koni. Objuczonych, powolnych. Teraz wiem, że zwoziły na dół ser. Na tle rwących się obłoków, oszałamiająco dalekich dolin w niskim słońcu  wyglądało to jak  kostiumowy film. Jak średniowiecze. Pomimo zwykłych współczesnych ubrań. -Dokąd idziecie?- jeden z jeźdźców zwolnił i szybko przeszedł z angielskiego na rosyjski.- To nie ta droga- też tędy dojdziemy?- upewniłam się- no… tak . Powinnam była wtedy dopytać. Tylko byłam zbyt skołowana. Zresztą nie miałam sprecyzowanego planu. Znakowana ścieżka (tak naprawdę nie wiedzieliśmy gdzie prowadzą znaki) biegła grania, a na grani nie znajdziemy wody. Była jesień, mapa nie pokazywała źródeł. Nie wiedzieliśmy na co możemy liczyć. Inna droga, która też nas kusiła przekraczała szereg równoległych grzbietów. Tego dnia jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy jakie to ciężkie, jak dużo tu stromych podejść i zejść, bez ścieżek męczących i trudnych. Beztrosko kontynuowaliśmy marsz tą konną ścieżką, oddalając się łukiem od drugiej grani, tej właściwej. Zorientowaliśmy się na widokowej górce. Mgła odpłynęła. Było popołudnie. Mogliśmy oczywiście wrócić, stracilibyśmy najwyżej pół godziny, ale jakoś nam się bardzo nie chciało. Gdyby zejść (przyznam nie liczyliśmy poziomic), gdyby podejść i znów jeszcze raz zejść, zobaczylibyśmy kilka dzikich dolin, według mapy pełnych opuszczonych wsi. Bezpieczne noclegi pod dachem kusiły, więc poszliśmy. Nie wiedzieliśmy, że po wsiach nie został już nawet cień. Że domy znikły, że powysychały źródła. Beztrosko zeszliśmy kilkaset metrów, minęliśmy pasterski domek, a potem się zgubiliśmy. Wiedzieliśmy oczywiście gdzie jesteśmy, ale dolina była na dole tak podcięta, że za nic nie umieliśmy zejść. Wysoki Kaukaz był dla nas bardzo nowy. Nie spodziewaliśmy się aż takich stromizn, tak wąskich dolin, takiej dziczy. Nie podejrzewaliśmy też tylu kłopotów z wodą. Źródło było jedynym plusem naszych poszukiwań zejścia. Napiliśmy się, spojrzeliśmy w górę i zobaczyliśmy ludzi na koniach. Na widok panów spokojne dotąd psy ożyły i zmieniły się w prawdziwe bestie. Utknęliśmy uwięzieni przy szałasach. Chłopcy, którzy minęli nas wcześniej konno wrócili i mieli sporo roboty. Zganianie krów zajęło czas aż do zmroku, więc (z braku innych pomysłów) rozbiliśmy namiot. Wieczorem pogadaliśmy trochę. Jeden z pasterzy mieszkał w Pankisi, drugi-kuzyn w Czeczenii. Miał 18 lat mówił trochę po angielsku i oczywiście bardzo dobrze po rosyjsku. Opowiadał, że rodzice wyjechali z Gruzji w czasie czeczeńskiej wojny. Mieszka w mieście, chodzi tam do szkoły, latem pomaga rodzinie w Gruzji. -U nas w Rosji mamy łatwiejsze życie, jak skończę szkołę na pewno dostanę pracę. Tu, pewnie wiesz, ludzie po uniwersytetach i  w domach siedzą, krowy pasą. Niezręcznie było rozmawiać o polityce, więc tylko skinęłam głową. -Posiedzimy jeszcze 10 dni potem zapowiadają załamanie pogody, przyjdzie śnieg. Wy też musicie uciekać. Ludzie zejdą. Przyjdą zwierzęta… W ciemności w szałasie otoczonym przez wrogie psy brzmiało złowrogo.

-Śnieg, każdego dnia po 20-30 centymetrów. Jak po tym pójdziecie? Chłopak świecił nam w oczy latarką tak długo aż przyznałam, że nie pójdziemy. Nie w kopnym śniegu.

Share

Gruzja jesienią cz1-Pankisi

Nie wiem dlaczego nie fotografowałam w podróży. A może fotografowałam i zdjęcia zginęły? Jak przez mgłę pamiętam dojazd do Tbilisi (z Kutaisi autobusem Georgian Bus, jak zwykle), nocne poszukiwanie hotelu na starym mieście. Wielki pokój, kiedyś pewnie luksusowy z barkiem, czajnikiem, łazienką. Za jedyne 25 euro. -Hotel Ata, idź jak do kolejki i za śmietnikiem w prawo- Napisałam sms do Jose nie wiedząc, że w niedzielny poranek Plac Niepodległości będzie zamknięty. Będą tam kręcić jakiś film.- Science fiction- usłyszę rano od zziajanego Jose. Jakieś pojazdy jak kosmiczne czołgi, techno mundury… musiałem obejść pół starego miasta. Plecak Jose waży 34 kilogramy. -Zostawmy coś- marudzę, bo mój też grubo przekracza 20, a przecież mam jeszcze torbę z aparatem, obiektywami. Wyciągamy, segregujemy, pakujemy stertę niepotrzebnych rzeczy. Pani menadżerka odmawia. -Nie możecie zostawić, nie na miesiąc. Kiedyś coś wzięliśmy i mieliśmy kłopot. Wyrzucamy podręczną torbę Jose resztę dzielimy pomiędzy siebie i bierzemy. Na szczęście, ale to okazuje się dużo później.

Miejski autobus, marszrutka do Akhmeta o 13-tej. -Ile to potrwa?- pytam kierowcę i aż zamieram-4 godziny! Busik tłucze się przez Góry Gomborskie. Widoki piękne, ale duży podjazd, idzie powoli. Potem długi zjazd na wprost zamglonych gór. Omijamy Telavi, staram się coś wyczytać z mapy, ale droga dziurawa, trzęsie, mdli. Odpuszczam.- Chcecie do Matani?- pyta na koniec kierowca, chcemy, bo wydaje mi się, że to po drodze. Zostajemy sami. Próbujemy wytłumaczyć o co nam chodzi. -Do Tusheti? Pieszo?- lepiej drogą, podwiozę was do Alvani. To blisko, wiemy że z Alvani jest szosa, ale upieramy się zostać w Pankisi. W Matani kierowca zawraca, nie ma taksówki. Wracamy do Akhmeta, nie umiemy zaprotestować. W Akhmeta też nie ma taksówki, ale nasz przewodnik jest uparty. Podjeżdża samochód z bagażnikiem zamykanym na kijek. -15 lari -słyszymy więc się zgadzamy, chociaż w sumie nie wiemy na co. Mijamy dolinę pełną zadbanych wsi. Wysokie płoty, niemal nie widać domów. Przed sklepem manekiny w hidżabach. Jaskrawo poowijane chustami dziewczynki bawią się w berka. Sprzedawczyni w sklepie spożywczym (Jose zapomniał chleba) ma na głowie kwiaciastą chustkę. Chłopcy ubrani europejsko jak wszędzie. W Pankisi mieszkają Czeczeni. Muzułmanie, chociaż w Gruzji od wieków. -Mają dużo kontaktów z Rosją- słyszymy. W tonie kierowcy brzmi niepewność. Obawa -Dobrzy ludzie- dopowiada szybko, bo tak trzeba. Kaukaz to tygiel. Każda dolina może tu być innym narodem. To czy wytrwają razem, wymaga taktu. Tolerancji. Taksówka dojeżdża do końca drogi. Kierowca kasuje 20 lari. Na poboczu stoi szlakowy znak. Na chwilkę zostajemy sami, ale zaraz podchodzi Rosjanin. Wypytuje. Chce wiedzieć gdzie idziemy, obejrzeć mapy. Palcami pokaleczonymi przez piłę, z poobcinanymi opuszkami, zniekształconymi paznokciami wodzi po laminowanym papierze, ale mapa ma łacińskie litery. Nie umie przeczytać.  -Jakiś problem?- pyta po angielsku Gruzin z plecakiem. Rozmawiamy z nim chwilkę i idziemy. Nie tam gdzie planowaliśmy- do Tbatany. Nie chcemy żeby Rosjanin wiedział gdzie śpimy. Był jakoś nadmiernie natrętny. Wystraszył nas. Idziemy drogą do Khadori, a potem innym szlakiem wzdłuż rzeki. Nie ma go na naszej mapie, ale przy drodze ustawiono lepszą. Zapamiętujemy, fotografujemy. Jesteśmy na 700-set metrach, a czeka nas podejście na 3000. Chwilkę przez zmrokiem widzimy po drugiej stronie rzeki kemping. Jest też most, więc przechodzimy. Rozbite na trawce namioty są puste. Stawiamy swój przy piknikowych stołach. Woda jest odłączona, ale znajdujemy źródło. Padamy, jesteśmy zmęczeni.

Rano odnajdujemy nadrzeczny szlak. Wspina się lasem, kilka razy przechodzi potok, teraz spokojny, ale wiosną, na pewno monstrum. Droga kończy się niespodziewanie, zerwana przez nurt. W mule przy brodzie odbił się ciąg niedźwiedzich łap. Idziemy za nimi, odnajdujemy ścieżkę, znów wspinamy się przez ciemny las, kiedyś być może inny, zamieszkany. Co jakiś czas widzimy skupiska włoskich orzechów, pewnie sadzonych kilkaset lat temu. W gąszczu dzikie jabłonki, dzikie grusze. Kępy pokrzyw, kępy dorodnych kań. Nie zbieram, nie mamy jak usmażyć. Nad lasem polana i drogowskaz. Siadamy, rozwijamy mapę i nagle z czystego nieba pada deszcz! Jak to? Przecież prognoza zapowiadała pogodę? Myślimy, uciekamy do opuszczonych już pasterskich szałasów. Jeden jest luksusowy. Kuchnia na zewnątrz, sypialnia z dużym łóżkiem. Rozsiadamy się tam i zostajemy. Podeszliśmy ponad 1000 metrów, wystarczy nam na jeden raz. Deszcz pada przez całą noc. Śpimy wspaniale. Rano w błocie odnajdziemy ślady niedźwiedzich łap. Nic dziwnego obok kilka rezerwatów przyrody.

Share
Translate »