Góry Pontyjskie cz8

Ranek jest mglisty, widoczność marna, ale droga, której nie zauważyliśmy wieczorem, bliska, a drogi, wiadomo prowadzą do ludzi, ta pewnie do zgubionej wczoraj wsi. Wieje w twarz więc kulimy się pod kapturami, staramy nie wystawiać dłoni i nie zwalniać, bo byśmy zmarzli. Temperatura musi być bliska zeru, czasem pada rzadki podobny do gradu śnieg. Wieś wynurza się z mleka tylko na moment. Jest ogromna rozrzucona luźno po halach. I opuszczona. Jedyny samochód budzi nasz wielki entuzjazm, skręcamy nawet nie rozmawiając, automatycznie bo wydaje nam się to oczywiste. Pasterzy jest dwóch, obaj skuleni w kapturach jak my. Starszy, brodaty niesie panele solarne. Na nasz widok nawet nie zwalnia, na jego twarzy maluje się zdziwienie- czego tu? Śnieg gęstnieje, owce są mokre, błoto bezdenne, wiatr szarpie pelerynami. Przez moment stoimy zdezorientowani i chcąc nie chcąc wracamy na drogę. W kolejnych zabudowaniach jest źródło. Zrzucamy pod okapem plecaki licząc, że tu porządnie zjemy (rano i wieczorem nie było jak), ale woda jest już odłączona, kran suchy. Jose kręci się wokół i znajduje półpełny baniak. Zanim zjemy zdążymy porządnie zmarznąć i już nam się nie uda rozgrzać. Czym wyżej tym ciemniej i mętniej. Mijamy kolejną wieś, meczet jest zamknięty i nie ma w nim nawet okapu. Droga rozdziela się. Ta na wprost za kilkanaście kilometrów powinna przeciąć wysoką przełęcz z szosą do Ardahan. Drugiej nie mamy na mapie, ale opada i choć to nie po drodze schodzimy, bo mamy już dość. Jesteśmy przemoczeni, nie mamy czystej wody i szans żeby ją gdziekolwiek znaleźć czy dostać. To suche góry. Wodę do wsi doprowadzają kanały i już jest na nie za późno, są odłączone.

Szutrówką płyną potoki błota. Pierwszy widok pojawia się dopiero kiedy zejdziemy pod chmurę. Na linii lasu widzimy dużą wieś. Początkowo ciągnie nas tam, marzy nam się jakiś gościnny dom, herbata, ogień. Pierwszy człowiek na jakiego trafiamy to starszy pasterz w ociekającym plastikowym namiocie. Nasza obecność go dziwi, pomimo tego zamieniamy kilka słów. Pokazuje nam gdzie znaleźć wodę. Uznajemy, że to wystarczy i zamiast do wsi (i asfaltowej drogi) skręcamy w las i owczymi ścieżkami, czasem po koszmarnych chaszczach godzinami przebijamy się zboczem płaskowyżu, który nas nie chciał. Zatrzymuje nas rzeka i choć znajdziemy miejsce gdzie udaje się ją bezpiecznie przejść po jej drogiej stronie jest tylko ścieżka w dół. Z żalem patrzę na zbocza obcięte mętnymi chmurami. Na wspaniały jaskrawo przebarwiony las, pomarańczowe jarzębiny, złote brzózki. Trawy po pas. Po kilkunastu kilometrach w deszczu (i gęstych krzakach) jesteśmy przemoczeni do cna i uznajemy, że lepiej będzie zejść.

Za wsią ciągnie się piaszczysta droga, od przełączki na której stoi samotny dom szutrowy trakt. Przestaje padać, a kiedy stajemy żeby zdjąć część zewnętrznych warstw (żeby to co pod spodem trochę wyschło) zatrzymuje się koło nas samochód. Jeden z mężczyzn mówi po niemiecku. Proszę żeby nas podrzucił do szosy, wypatrzyłam na niej stację benzynową. Musimy naładować telefony. Mężczyźni odwożą nas na drogę. Na stacji jest gorąca kawa i sklepik, jest wspaniała czysta toaleta z ciepłą wodą, nawet romantyczna altanka gdzie akurat schowała się krowa. Spędzamy tam ze dwie godziny i najedzeni, z naładowanymi telefonami ruszamy dalej. Niestety szosą, z której aż do nocy nie uda nam się zejść, kawałek udaje się podjechać. Niedaleko, może z 5 kilometrów, ale akurat na nich był bar i żal mi, że nas ominęło ciepłe jedzenie, przez cały czas lekko mnie mdli i nie umiem nic na to poradzić. Droga wspina się na wysoką przełęcz, do której nie udało nam się dotrzeć górami. Po drodze jest mały park narodowy Karagol Sahara Milli Park. To las, gęsty dziki na stromych, skalistych zboczach. Szosa jest tam kręta i wąska, a jedzie sporo ciężarówek. Na rozstajach stoi drewniany hotelik, jest już ciemno, wszystko wokół ocieka, my też, więc skręcamy z nadzieją. Jest wolny pokój! Sprawiedliwie dzielimy między siebie kaloryfery i schodzimy do restauracji na kolację. To ładne wnętrze, obwieszone kryształowymi żyrandolami, z mnóstwem okien wychodzących na dziki las. Potrawy wyłącznie mięsne, na pytanie (moje) czy jest coś wegetariańskiego kelner odpowiada z dumą, że tak, jest kurczak!

Dobrze zjeść ciepłą kolację, wziąć prysznic. Deszcz stuka w blaszany dach przez całą noc, na śniadaniu jesteśmy sami, i mamy wrażenie że wszyscy śpią, a wpółprzytomny mężczyzna w recepcji wstał tylko dla nas. To nie zmienia faktu, że jedzenie jest pyszne, podobnie jak to wieczorem i nie żal nam, że musieliśmy na nie trochę poczekać.

Pada, we mgle widać tylko najbliższe drzewa, szosa lśni i w niedzielny poranek jest pusta, bez ciężarówek. Zabiera nas pierwszy przejeżdżający samochód. Wysiadamy na przełęczy. Gdybyśmy tak nie zmarzli wczoraj dotarlibyśmy tu na długo przed nocą i pewnie nawet by nam nie przyszło do głowy, że można stąd złapać stopa do hotelu.

Wieś na przełęczy jest już opuszczona na zimę, choć wyżej mijamy pasterza ze stadem owiec. Przez kilka godzin idziemy po trawach, bez drogi. Po południu na moment pojawia się daleki widok, ze skraju płaskowyżu (którym jak się okazało idziemy) majaczy daleki Ardahan. Potem przeciera się jeszcze kilka razy, raz wynurza się grupka domów w kanionie, raz długie łagodne trawiaste zbocze. Wędrujemy polnymi drogami, ścieżkami, czasem na przełaj. Udaje nam się znaleźć wodę, wycieka z podmokłego zbocza. Siadamy tam na chwilę żeby zjeść. Marudzę, że bol mnie brzuch, że biegunka i Jose rekwiruje cały chleb.- jak go nie jesz, to cię nic nie boli, wracamy do twojej bezglutenowej diety- ustala, a ja nie protestuję. Żal mi, przyjemnie było być normalnym jak inni, ale już chyba dłużej nie dam rady.

Za bagnem droga zaczyna lekko opadać. Idziemy szybko żeby się rozgrzać po postoju i zwalniamy, bo we mgle są domy. Nie widzimy czy daleko czy blisko, to tylko cienie. -Popatrz- wskazuję. Jose odwraca się i pada strzał. Po chwili drugi. Z mgły wybiegają dwa wściekłe psy. Mamy czas tylko ustawić się do siebie plecami. Ja tłukę kijami, Jose podnosi z ziemi kamienie i rzuca. Wirujemy tak jak zębate psyki. Krzyczę. Długo nikt nie odpowiada aż z chmury wynurza się młody mężczyzna i z trudem odciąga od nas zwierzęta. Przeprasza. Strzelił, bo myślał, że idą niedźwiedzie. Nasze plecaki nakrywają ciemne peleryny, widoczność jest mizerna, możliwe że rzeczywiście wyglądamy jak miśki, ale przecież nas o mało nie zabił…

Od wrzasku prawie straciłam głos. Przytakuję, kiedy nas zaprasza na herbatę. Psy teraz spokojne idą z nami. Wieś jest duża i już opuszczona na zimę. Domek naszego pasterza malutki, z surowych desek. Próg wysoki, drzwi niskie, że musimy się schylić. We wnętrzu rozżarzony piec, wystarczy dorzucić żeby buchnął ogień. Herbata jest gorąca i mocna. Chłopak dzwoni gdzieś ostrzec, że idziemy, żeby nikt kolejny się nie pomylił.

Odprowadza nas nad urwisko i pokazuje jak zejść. Nad wulkanem o regularnej stożkowej sylwetce rwie się potężny wał chmur. U stóp góry leży kolejna wieś. Za nami na stoku porusza się blada plama stada, to pewnie jego pilnowały psy. Kiedy się odwracam kolejny raz owce już utonęły we mgle. Ale przed nami jest coraz jaśniej. Szpiczasty szczyt odrywa kolejne płaty chmur, kłębią się na jego wierzchołku jakby walczyły, a szeroka dolina u stóp góry odsłania się coraz bardziej i bardziej.

Temperatura spada. Mijamy opuszczone domy postawione niechlujnie z betonu na ruinach zabudowy z kamieni. Starych domostw nikt nie rozebrał, nie wykorzystał ponownie surowca. Osiadły rozsypały się w zakola i kupki (jak obumarłe kolonie grzybów), obrosły pomarańczowymi porostami, pootaczały je kręte owcze ścieżynki w gęstych trawskach. Mam wrażenie, że zostały zignorowane, strącone w niebyt, niewarte nawet tego żeby je sprzątnąć i zrobić przejście. Odruchowo szukam na nich jakiegoś znaku, może zostały po Gruzinach czy Ormianach? Nic nie znajduję.

Za rzeką ciągnie się kolejna wieś. Tu domki są kolorowe, otynkowane. Też puste, ale kiedy podejdziemy bliżej walecznej góry, co nam wydarła z nieba dobrą pagodę z jednej z chatek wynurzy się staruszek w kaszkiecie i zamacha. To dość daleko i zanim dojdziemy zdąży się zniecierpliwić i podejdzie do Jose.

Prowadzi nas w bok, za drzwiami w malutkim niemalowanym pomieszczeniu siedzą przy piecu czterej mężczyźni. Na górce pasą się ich konie. Zdejmujemy plecaki na dworze, schylamy się w progu. Jak wszędzie. Herbata, poczęstunek, życzliwa rozmowa na migi. Jose daje się poklepywać po plecach, odwzajemnia uściski dłoni i śmiech. Ja padam. Za dużo było wrażeń tego dnia. Nie mam siły na niedomyte talerze, na potrawy jedzone z jednej miski, chleb rwany na blacie nigdy nie mytego stołu dłońmi, które nie pamiętają już mydła. Na samą myśl o jedzeniu tu mdli mnie. Męczy mnie kurtuazyjna rozmowa. – Nie ona nie zje z nami- tłumaczy na migi Jose- czymś się struła, musi sobie ugotować ryż-. Posłusznie wyciągam garnuszek i ustawiam obok innych na piecu. Ryż ze sklepu w Ardanuc jest dziwnie lepki, wewnątrz niedogotowany. Trudno go zjeść.

Przed zmrokiem panowie zaganiają konie do jednej z zagród. Po podwórku błąka się głodny pies. Oddamy mu rano zapas chleba. Już niepotrzebny.

Nocujemy w chatce jednego z mężczyzn. Wygląda jak pirenejska cabana, z pryczą, stołem i hakami do zawieszenia jedzenia. Gospodarz poszedł na noc do kolegów, nie wiemy czy z uprzejmości, czy bo tam huczy nagrzany piec. Niebo jest granatowe, gwiaździste. Błoto skute przez mróz.

Share

Góry Pontyjskie cz7

Powietrze jest już jesienne, chłodne i przezroczyste, paleta kolorów ograniczona. Widok daleki. Suche grzbiety i ciemny iglasty las. Podejście strome i początkowo winię zbyt szybkie tempo. -Zwolnij troszkę!- krzyczę do coraz dalszego Jose. Staje, ja też staję, ale to nie pomaga. „Teraz poczuję się lepiej” myślę, a gdzieś poza tym zaklinaniem rzeczywistości przesuwa się bardziej realistyczna uwaga „cholera znów zwymiotowałam na but…”. Jesteśmy już pod samą granią. Na płaskim jest mi oczywiście lżej. – To nic takiego- uspokajam Jose- Za dużo zjadłaś- patrzy krytycznie jakby sam nie jadł- Ty też -odcinam się- No tak, ale ja to robię profesjonalnie i umiem, a ty jesteś w tej kwestii dyletantką-. No, i to niestety jest prawda.

Na grzbiecie nie ma szlaku czy drogi, tylko ledwo wyraźny trakt wydeptany w trawach przez zwierzęta. Czasem zanurza się w las i bywa, że tam grzęźniemy, bo nasi poprzednicy byli niscy, a my wręcz przeciwnie. Owcze dróżki potrafią się też rozdzielać i zbiegać, ale to nas bardzo nie myli. Trzymamy się krawędzi urwiska i naprzemiennie oglądamy zamglone wzgórza dotykające gdzieś daleko Morza Czarnego rozmytego w porannej mgiełce tak, że nie jesteśmy pewni czy je naprawdę widzimy i skraj wyżyny Anatolijskiej, łagodny jak Beskidy, choć mapa twierdzi, że to trzytysięczniki.

Grzbiet opada. W trawach kwitną jaskrawo zimowity, u stóp stromizny wije się gruntowa droga. Zejdziemy z niej jeszcze raz czy dwa, pogrążymy się w bardzo gęstym lesie, nie uda nam się nigdzie znaleźć wody, bo wszystko wyschło. W ruinach pasterskich zabudowań, pierwszy raz odkąd jesteśmy w Turcji znajdziemy śmieci. Porozrzucane butelki, pampersy, płachty plastiku. I wszystko to porośnięte kwiatami. Gąszczem doskonałych liliowych kielichów, które pod słońce świecą jak lampiony.

Przez kilkanaście kilometrów schodzimy lasem, niżej krajobraz jest półpustynny. Skały i trawy, i daleko, pierwsza wieś. Siadamy. Jose idzie do ludzi po wodę, a mnie znów dopadają mdłości. I robi się coraz gorzej, „może to wina upału, może się odwodniłam” myślę ” a może niepotrzebnie skubnęłam jeżyny, trzy sztuki… i jagody, też dwie czy trzy…”. Z lasu drogą, którą tu zeszliśmy turla się wolniutko samochód. Z bliska widzę, że tył jest załadowany wiadrami pełnymi jeżyn. Kobieta i mężczyzna dziwią się, że nie rozumiem po turecku, i że siedzę (pewnie blada i zmordowana) tak całkiem sama. Pokazuję, że Jose zszedł po wodę, oni patrzą krytycznie na tył i wychodzą poprzekładać wiadra. Ledwo się wciskamy. Od zygzaków robi mi się jeszcze gorzej. Czym niżej tym jest bardziej sucho, miasto wyrosłe nad pustym korytem rzeki wydaje się przykurzone- Do hotelu- mówię słabo, bo mnie mdli i cieszę się, że podwożą nas pod same drzwi, bo to na górce i chyba bym się tu już nie wdrapała. Recepcjonistka grzebie się niemiłosiernie i nie pozwala nam zapłacić kartą, przed holem, przeszklonym i nowoczesnym kręci się kogut. Za oknem, na wspaniałej skale pod ruinami średniowiecznego zamku trwa koncert. Łubu-dubu niesie się ponad miastem prawie do świtu. Leżę, na zmianę wymiotuję i mam biegunkę. Jose przyniósł ze sklepu butelkę coli i rumianek, który okazał się lipą. Nie mogę nawet się przekręcić na bok, bo każdy ruch znów uruchamia mdłości. Piję rozgazowaną colę łyk po łyku i dopiero rano udaje mi się wziąć prysznic. Jestem przekonana, że czymś się strułam, bo cóż by to mogło być jak nie zarazki? I to teraz w tym czystym i bogatym domu?

Wychodzimy późno. Choć to niedziela czynne są wszystkie piekarnie i duży sklep. Trzytysięczniki, wczoraj bliskie teraz wydają się być na końcu świata. Mijamy suche piaszczyste zbocza prawie bez roślin, mijamy ostatnie coraz mniejsze domy. Z balkonu jednego zagaduje nas starsza kobieta bez chusty. Nie mam siły wstępować na herbatę, od samej myśli o jedzeniu robi mi się niedobrze, więc dziękujemy. Pani macha nam aż znikniemy za zakrętem. Droga z asfaltowej robi się szutrowa, kilka kilometrów podrzuca nas busik (jak marszrutka). Mężczyzna skupiony nad kierownicą (bo serpentyny, i bo wyboje) i kobieta z długimi czarnymi włosami radzą uważać na niedźwiedzie. Droga, przy której nas zostawiają skręca w las, czym wyżej tym częściej poprzecinany trawiastymi polanami. Samotna dziewczyna ze stadem krów boi się nas i dzwoni do kogoś. Mijamy dziwnie spokojnego psa i dwóch mężczyzn ścinających drzewo. Dalej domy są już opuszczone na zimę, choć na drogach widać świeże ślady kół. Staram się iść jak najbliżej grani i czasem musimy zejść na dzikie żeby dotrzeć do kolejnej linii na mapie, zwykle też drogi. Zbliża się wieczór, myślimy żeby dojść przed nocą do wsi, mamy ich w nawigacji kilka, ale nie wszystkie, bo jedna wynurza się zza zakrętu niespodziewanie i jeszcze bardziej niespodziewane jest to, że nie jest pusta, że jest w niej tyle kobiet i nikt się przed nami nie chowa i nas nie boi. Już z pierwszego domu odzywają się do nas wesołe głosy, wymieniamy kilka zdań po angielsku, machamy na pożegnanie, ale za moment zaczepia nas kolejna kobieta, a potem jeszcze jedna kiedy nabieramy do butelek wody. W końcu pada zdanie, które rozumiemy- tak napijemy się chętnie herbaty!- mówi Jose i już prowadzą nas do najbliższej chatki sadzają na kanapie. Jedna z pań odpala gazową butlę. Ktoś zagląda i zanim się zagotuje woda herbata zamienia się w spotkanie towarzyskie całej wsi. Przesiadamy się do pokoju, schodzi się jeszcze więcej ludzi, każdy coś niesie, gospodyni rozpala ogień w piecyku (dumnie od jednej zapałki). Czuję się lepiej więc też skubię wspaniały świeżo upieczony chleb, Jose jak zwykle je wszystko. Dziewczyna w dżinsach bez chusty mówi trochę po angielsku, jedna z pań w szarawarach i też z gołą głową dzwoni do córki, która mówi biegle i to jej odpowiadamy na pytania, a jest ich mnóstwo. W międzyczasie pojawiają się też panowie, ale tylko na moment, bo muszą do krów. 80 zwierząt pasie się z kilometr niżej na stoku, zgonienie ich razem trochę trwa, żegnamy się nie chcąc robić kłopotu, a panie zapewniają, że nie kłopot i żeby zostać, mają na hali pusty gościnny domek. -Kiedyś wszyscy mieszkaliśmy w namiotach- mówi dziewczyna w dżinsach- stawiało się je wiosną, zwijało na jesień, ale teraz już nikomu się nie chce i pobudowaliśmy sobie tutaj domy-.

Ten, do którego nas prowadzą jest cały drewniany (i troszkę jakby zakopiański). Woda podłączona do umywalki na ganku jest zakręcona, ale jeden z mężczyzn przynosi kran i go montuje. Wewnątrz jest tylko półka, a na niej talia kart. Panie tańczą, śmieją się i znikają, bo mężczyźni przyprowadzili już stada. Patrzymy jak dojne krowy wędrują do obórek przy domach, w każdej jest miejsce na dwie, a byczki (nieśpiesznie) wypełniają koliste ogrodzenie obok nas. Daleko, nad górami gdzie byliśmy wczoraj pada deszcz. Jose idzie popatrzyć na udój, ja padam. Na wszelki wypadek (gdyby znów chciały po mnie łazić myszy) w moskitierze.

Ranek jest wilgotny i mglisty, ludzie zajęci porannymi pracami, więc tylko się szybko żegnamy (wdzięczni za wspaniałe przyjęcie). Ruszamy na przełaj przez górę w kierunku kolejnej wsi, wychodzimy troszkę powyżej. Wzdłuż kanału dostarczającego wodę do ludzkich siedzib biegnie ślad kół. Idziemy nim przez kilka godzin aż skończy się niespodziewanie zwaliskiem ziemi i skał.

Obetonowany strumyczek prowadzi w las i widać, że ktoś wzdłuż niego chadza, ale raczej nie są to ludzkie ślady. Tak czy siak znikają w miejscu gdzie woda trafia na akwedukt wywieszony ponad stromą doliną. Przez moment zastanawiamy się czy ta betonowa konstrukcja nas utrzyma, bo przecież dałoby się iść po brzegach z jedną nogą na prawej, drugą na lewej burcie, ale na szczęście nam ten pomysł przechodzi. Wiadukt jest bardzo wysoki i tak ważny dla lokalnej społeczności, że myśl o ewentualnym uszkodzeniu go nas przeraża.

Wracamy, schodzimy lasem, chaszczami pełnymi niedźwiedzich kup do łąk gdzie bywali ludzie, bo spłachetki traw są pokoszone. Dziwnie, nieregularnie. Niżej pasą się krowy. Wieś wydaje się pusta, dopiero kiedy miniemy meczet woła nas mężczyzna (chyba wystraszony obecnością obcych). Trudno pogadać, więc tylko wymieniamy uprzejmości. Pies ma na sobie potężną obrożę nabitą szpikulcami na zewnątrz. Droga znika, idziemy trawiastymi stokami, przez kępy drzew, nawet bagienka. Na wzgórzu na wprost nas pasą się owce. Za granią stoi samotny domek, nad gruzińską granicą pada deszcz. Chmura sunie w naszym kierunku, dolina jest podmokła na końcu przecięta drogą. Ścinamy zakrętasy, samochód za którym biegną dwa psy staje i czeka aż się do niego wdrapiemy. Pasterz podrzuca nas kilometr do swojego namiotu i choć nie prosiliśmy wręcza nam bochen chleba. Jeden z wielu jakie wypełniają przednie siedzenie. Idziemy trawersem. Góry są brunatne, jak na sepiowej fotografii. W zeschłych trawach co jakiś czas rosną samotne drzewka, czerwone, zielone, żółte tak jaskrawe, że wydają się nieprawdziwe. Daleko pod stokiem, który coraz bardziej pochlania mgła widzimy pasterską wieś nad jeziorem. Nie schodzimy tam, chmura nakrywa też nas i aż do późnego popołudnie brniemy skalistym zboczem źli, bo nie wiemy dokąd. Coś co wyglądało początkowo na drogę jest kanałem zasypanym luźnymi skałami. Idzie się po tym koszmarnie, ale nie wiemy gdzie i jak można zejść. Zbocza są strome, góry wysokie, choć raczej łagodne. Chmury bure i ciężkie przyklejone do nas jak lep. Nic nie widzimy.

Wiatr zrywa się niespodziewanie, może bo doszliśmy do końca doliny i teraz mniej nas zasłania stok. Nagle pojawia się dziura w chmurze. Pędzi, a z nią przesuwa się złociste zbocze i ginie zanim otworzę mapę. Za parę minut jestem już przygotowana, ale z linii poziomic nic nie wynika. Na stoku, który przewija się przed nami jak film widzimy sylwetkę pasterza. Jedzie konno. „Kanał musi dokądś prowadzić” dociera do nas. I rzeczywiście z mgły pierwsze wynurza się źródło. A zaraz za nim majaczy bezkształtny namiot jak wszystkie tutaj zrobiony z plastikowych plandek. Byłoby go widać wcześniej gdyby nie był biały. Pasterz na nasz widok krzyczy do psa. Macha żebyśmy podeszli. Gotuje właśnie obiad, nie chcę przeszkadzać, ale skoro zaprasza na herbatę siadamy, a potem uciekamy do wnętrza, bo pada. Zanim wypijemy patrzymy jak odgrywa szefa kuchni przyprawiając żeberka. Jose pewnie wolałby zostać i wprosić się do chłopaków na kolację, ale nie chcę się narzucać, nie chcę jeść i gnębi mnie gdzie się zgubiliśmy. Kiedy wychodzimy nasz gospodarz jest rozczarowany, że nie używamy instagrama (a on tak, więc fotografuje dziwaków co do niego przyszli na herbatę, podobnie jak pewnie sfotografował kolację, konie na których tu przyjechali i przywieźli wszystko ze sobą…). Chmury rwą się fascynująco, ogromny pies posłusznie leży przy misce i tylko patrzy jak się oddalamy. Starannie omijam skruszone głazy powtarzając w myślach radę jak mam iść. Gołoborze ciągnie się aż pod przeciwny stok, którym też biegnie kanał z wodą. Gdzieś we mgle przez moment majaczy nam biały samochód, ale ginie i już się nie pojawia. Ścieżka ponoć oczywista rozdziela się, wybieram wariant, który zaraz się kończy, chmura przykleja się na powrót do dna i brniemy we mgle, w mroku wśród mokrych skał, jagodzin i oklapłych paproci.

Kiedy mijamy grzbiet niebo (nadal mętne) różowieje. Przyśpieszamy, już nie ma czasu na sprawdzanie mapy. Zmrok zapada szybko, wiem, że zostało najwyżej 20 minut. Musimy znaleźć jakieś miejsce na namiot, najlepiej z wodą, bo zabraliśmy za mało. I osłonięte żeby tak strasznie nie wiało.

Wchodzimy pod chmury i pojawia się widok na dolinę. Opada na zachód, więc to nie ta, do której mieliśmy dojść, ale tym mam zamiar martwić się później. Teraz mój wzrok absorbuje dziwnie regularna skała z kilometr od nas. Domek, nie domek?… zastanawiamy się i gnamy.

To obórka. Trzy grube kamienne ściany i odlany z surowego betonu dach. Jak bunkier. Brakuje tylko drzwi, ale otwór jest od zawietrznej więc, wewnątrz jest sucho. Obornik stwardniał i wygląda jak torf. Komórka jest maleńka, rozłożony na płask namiot wypełnia całość. Odsuwam się z obrzydzeniem od ściany opryskanej przez poprzednich użytkowników, ubrana we wszystko co mam wtulam w śpiwór. Pelerynę rozwieszoną w odrzwiach szlifują pojedyncze śnieżynki. Nie gotujemy, nie znaleźliśmy wody.

Share
Translate »