Nasz biwak nie wyglądał atrakcyjnie wieczorem, ale rano okazał się pięknym miejscem. Dopóki byliśmy wysoko szliśmy we mgle, potem zeszliśmy pod chmury, w wilgoć wypełniającą dno kanionu. W deszczyk. Vorotan był tu małą rzeczką, wierzby moczyły korzenie w wodzie. Spadały ostatnie liście. Minęliśmy ruinę kołchozu, stado owiec. Od mostku ciągnęła się gruba rura częściowo zakopana w ziemi, skutecznie odcinająca drogę wszystkim dopływom, więc produkująca bezkresne błoto. Szliśmy za rurą, przed rurą, po rurze. Rzeka zbliżyła się do ściany kanionu, nawet nie było gdzie odejść. Piękne bazaltowe kolumny, do jakich pielgrzymują rzesze turystów na Islandii, tu były wszędzie. Odwiedzane pewnie tylko przez owce. Koło południa doszliśmy do budynków rezerwatu, wcześniej mieliśmy zamiar tam zejść, dojść do drogi, ale zaatakował nas pies. Unikając kontaktu ze zwierzem przetrawersowaliśmy ponad nim, skałami, potem drogą, pastwiskiem, po trawie wprost do Vorotanvank. Monastyru- twierdzy, z 11 wieku, ozdobionej nawet resztką malowideł, pustej, otwartej i bez ochrony. Dobrze zachowanej, restaurowanej niedawno, w sowieckich czasach.
-How do you do!- zaskoczyło nas troje nastolatków. Siedzieliśmy na słońcu wśród chaczkarów z widokiem na kłębowisko chmur. -Hi, what is your name? – próbował konwersować Jose, ale dzieci tylko mówiły nie rozumiały nas. Odeszły po chwili znudzone. Ruszyliśmy drogą do wsi Vorotan, skąd jak nam się wydawało dałoby się dojść do Harzhis.
– Harzhis? A gdzie to właściwie jest!- krzyczy facet, który przed chwilkę proponował rozmowę po francusku. -Cicho, to tam za górą- uspokaja go duża kobieta po rosyjsku. -Kto, gdzie, po co, dlaczego-bombarduje nas odziany w skórę „Francuz”. Odpowiadamy, tłumaczymy, nudzimy go. – Macie wodę?- tak, dziękuję- mówię automatycznie, a potem przypominam sobie, że nie mamy. Tylko wtedy już zamknie się brama, a bardzo drogi terenowy samochód zasłoni chmura rozpylonego błota. Próbujemy znaleźć źródło wody mineralnej, ale odstrasza nas grzęzawisko. Woda, nie wiemy pitna czy może obrzydliwa jak ta, którą widzieliśmy wcześniej koło Gavar wylewa się z łąk, miesza z błotem i gnojem, spływa do rzeki. Wokół piętrzy się niedokończona ruina, jakieś niezrealizowane marzenie, łaźnie, może sanatorium. Dalej pastwisko, z którego wystają cmentarne płyty. Pewnie mają po kilka wieków, obrosły porostami i mchami, poprzekrzywiały się i pozapadały. Zanim zrobię zdjęcie przejdzie po nich stado owiec. Skręcimy jeszcze zobaczyć historyczny most i śledząc zawiłości nawigacji zaczniemy podchodzić na wysoki, ośnieżony szczyt. Nie wiem ile, może z sześćset metrów. Drogą, o wiele wyraźniejszą niż wynikało z mapy, suchą, pylistą z dalekim widokiem. Woda pojawi się naprawdę wysoko, popłynie kilkanaście metrów i wsiąknie w grunt. Wejdziemy w cień, nadciągnie chmura, na grani dopadnie nas silny wiatr.
Dzięki niemu przez moment zobaczymy góry. Tak krótko, że wydadzą nam się piękne. Potem długo, ponad godzinę nic. Chrzęst lodu, cmokanie błota, polna droga przechodząca w polną drogę. Pola zaorane dawno temu, sczerniałe rżyska, czasem krzak. Jaskrawa zieleń trawy na miedzach. Kotrats Caravanserai ma zarwany dach, tonie w błocie, ocieka. – Chodź stąd już bardzo blisko do drogi- pocieszam Jose, zmęczonego mgłą. Jak na zamówienie widzimy przejeżdżający samochód. Marzymy, że nas stąd ktoś zabierze, ale nikogo nie interesujemy, nikt nie staje. 5 kilometrów dłuży się, ciągnie jak glut. Nic nie widzimy, jesteśmy coraz bardziej mokrzy. Pierwsze pojawia się drzewo, już po zmierzchu, za nim jakiś dziwny słup. Podchodzę bliżej i znajduję pomnik. Mgła faluje, obelisk pojawia się i znika, zapamiętujemy, że chroni go płot.
Domy wydają się puste. Wysokie mury, stalowe bramy. Pod jedną płonie kontener na śmieci. Podchodzimy na ścianie jest napis. To sklep. Drzwi zamknięte, tylko numer telefonu. Sąsiednia brama jest uchylona, pukamy. W oświetlonym wnętrzu, dwie dziewczyny z niemowlętami, wystraszone, nie odwzajemniają pozdrowienia, ale chyba kogoś wołają. Po chwili już jesteśmy w sklepie. Jose wybiera ciastka, ja szukam czegoś do jedzenia. Proszę o wodę. – Gdzie chcecie nocować?- pyta sprzedawca- w namiocie. -Jak chcecie to ja wam dam miejsce-miejsce pod namiot? -pytam, bo nie zrozumiałam. -Nie, takie dobre miejsce we wnętrzu!. Przez moment mam ochotę podziękować (ach ta gościnność Ormian!), ale coś mnie ostrzega. -Za ile?- za 5000. Tłumaczę, Jose mówi że ok, spróbujmy. Idziemy błotem, potem po schodach, po desce przerzuconej nad świeżym betonem w kierunku jakiegoś zagraconego strychu. Latarka sprzedawcy omiata łazienkę- O widzicie tu jest świetna toaleta!- Ratunku- patrzę na Jose. Jestem głodna więc od tego widoku mnie mdli. -Dziękujemy- mówi Jose i zawraca- zaczekajcie! nie podoba się, to mam inne miejsce. Chcemy uciec, ale nie wiemy jak. Dajemy się zaprowadzić do domu. Na podłodze odcedzają się sery, pachnie pomyjami stojącymi w wiadrach.-Mamo gdzie jest klucz do pokoju?- dziewczyny są miłe, niosą pościel, pokazują łazienkę. Kibel, to byłoby lepsze słowo. Kran, tylko z zimną wodą jest przekręcony do ściany drutem, woda leci przez cały czas. Płuczę ręce. Pokój nie ma okna, tylko szybę skierowaną do kuchni. Czujemy się jak w więzieniu, obserwowani przez cały czas. Słuchamy wrzasków. Jose patrzy na mnie z naganą, mogliśmy uciec… Nawet nie zdążymy rozpakować plecaków kiedy wpadnie rozsierdzony sklepikarz. – I nie myślcie sobie, że to za 5000! Tu to zapłacicie 10! -Słucham?-mówi uprzejmie Jose. -Słucham? powtarzam za nim po rosyjsku. -10000 za ten wspaniały pokój! – Do swidania– mówi Jose. Do swidania-powtarzam jak echo i wiążę buty. Przez chwilę towarzyszy nam cisza, potem wrzask. Lawirujemy pomiędzy pomyjami, nabieramy powietrza na dworze. uff…
Przez godzinę łaziliśmy po ciemnych ulicach szukając jakiegoś wyjścia. Błoto po kolana, mgła. Droga w stronę Tatevu opadła w nicość, czuliśmy, że to skraj płaskowyżu, ale nie widzieliśmy dalej niż na krok. Pomnik…przypomniało nam się. Był na podwyższeniu, tam może być trochę suszej. Wróciliśmy, otworzyliśmy bramkę. Ziemia była zryta przez krety, miękka.
Przed północą obudziło mnie wycie. Donośne, długie, przerażające. -Wilk- powiedział Jose i zasnął. Potem odezwał się drugi zwierz, z drugiej strony. Teatralnie, aż przesadnie żałośnie. -Szakal?- pomyślałam i zaraz byłam pewna, że tak. Popis solistów zagłuszył donośny chór. Kilkanaście dobrze wytrenowanych głosów. Szakale wyły chyba aż do rana, płakały -jak nam powiedzieli Ormianie. W przerwach odpowiadały im psy.