Z początku czuliśmy się trochę rozżaleni. Zrobieni w konia. Irracjonalnie najbardziej chyba uwierał mnie brak popcornu, który dla mnie był jedynym chlebem. Potem jasność, skrzyp śniegu, wzgórza przypominające zimową Laponię, domy już nie szarobure tylko polukrowane jak ulubione ormiańskie ciastka Jose- pierniczki z cynamonem. Pięknie.
Poszliśmy nisko, niedaleko jeziora, plątaniną polnych dróg, lub bez śladu, przed siebie. Widzieliśmy z daleka Gavar, ośnieżony, bajkowy. Minęliśmy kilka miejsc gdzie latem urzędowali pasterze, zasieki z wraków samochodów, domki z autobusów. Koło południa spotkaliśmy też ludzi. Myśliwy, który się wybierał na wilka, pasterz z kilkoma owcami, potem duże stado, tuż przed Tsaghkashen- naszym celem. Wieś była jedynym miejscem gdzie spodziewałam się dostać czystą wodę, miałam też nadzieję na sklepik. Świeciło słońce, śnieg miękł, nieskazitelna biel wsiąkała w błoto, a wejścia do wsi bronił wielki pies.
-Idźcie w kółko, on nikogo nie lubi jak podejdziecie za blisko ugryzie-macha do nas jeden z pasterzy. Potem podchodzi, pokazuje drogę. Brniemy w rozjeżdżonej mazi. Sklep jest zamknięty, ale jakaś kobieta pędząc przed sobą stado owiec przyprowadza nam też sprzedawczynię. Lustruję sterty spiętrzonych rzeczy i nie znajduję nic jadalnego. Jose kupuje ciastka, cukierki. Jemy przed sklepem. To znaczy on je, a ja patrzę. Wkurzam się, kupuję piwo i wędzoną rybę. – Weź dwie- krzyczy Jose, więc biorę. Piwo jest niedobre, kupuję tan (maślankę dużo rzadszą i bardziej kwaśną niż nasza). Nie wiem jak zjeść rybę. Nie da się. Otwieram butelkę z tanem. Jest przeterminowany i wybucha, zalewa mi spodnie i kurtkę.
Śmiech gapi, stoicki spokój Jose… Mam dość. Sprzedawczyni macha, że nic takiego, można pić. Siedzę na plecaku słońce świeci mi prosto w twarz. Jestem głodna, więc piję tan, ścieram plamy. Wyciągam jakiś zimny ser. Tego też się tutaj nie kupi. Każdy robi go sobie w domu, w sklepie są rzeczy z innego świata, alkohol, papierosy, cukierki…
Wyżej trafiamy na kolejny sklepik. Sprzedawczyni nalicza kwotę na liczydle. Zjadam nugatowy cukierek i już lepiej. Powyżej wsi bawią się dzieci. Rozmawiamy z nimi po angielsku, są entuzjastyczne, ale znają tylko schematy, rosyjski idzie im lepiej. Machamy uśmiechamy się, robimy zdjęcia. Wzdłuż rzeki ciąganie się jakaś dróżka. Idziemy w górę. Na rozwidleniu kłócimy się czy lepiej na grzbiet czy przebijać się ośnieżonym kanionem. Jose upiera się, że kanion, ale musimy z niego szybko wyjść, ścieżka znika, jest ciasno. W cieniu robi się lodowato, podejście jest strome, zostaję z tyłu, potem razi mnie słoneczny blask. Jose jest już daleko, z góry, wcale nie drogą jedzie w jego stronę ciężarówka. Staje, kierowca gestykuluje, tłumaczy coś, potem powtarza to jeszcze raz jak podchodzę. -Niedźwiedź! Ogromny! Uciekajcie nie możecie tu zostać na noc. Dziwimy się nerwowości, bo w samochodzie jest broń, dziwimy patrząc jak zjeżdżają- zygzakiem nie wiadomo gdzie. Wracamy do kanionu po wodę i schodzimy przeciwległym stokiem. Porzucam myśl o dotarciu do zaznaczonego w nawigacji źródła. Wizja niedźwiedzia jest zbyt przekonująca. Nocujemy w jakiejś ruinie, jakby pozbawionej dachu piwnicy. Jose zastawia wejście wrakiem samochodu (ktokolwiek zechce tu wejść zrobi rumor). Przed północą budzi nas huk wystrzałów, wydają się bliskie, więc cieszymy się, że osłaniają na ściany i znów zasypiamy. Noc jest gwiaździsta i bardzo zimna. Nic dziwnego przecież śpimy w dołku. Zamarzają nieschowane w śpiworze buty Jose i pozostawiona obok ich woda.