Armenia pieszo cz10-Tsaghkashen

Z początku czuliśmy się trochę rozżaleni. Zrobieni w konia. Irracjonalnie najbardziej chyba uwierał mnie brak popcornu, który dla mnie był jedynym chlebem. Potem jasność, skrzyp śniegu, wzgórza przypominające zimową Laponię, domy już nie szarobure tylko polukrowane jak ulubione ormiańskie ciastka Jose- pierniczki z cynamonem. Pięknie.

Poszliśmy nisko, niedaleko jeziora, plątaniną polnych dróg, lub bez śladu, przed siebie.  Widzieliśmy z daleka Gavar, ośnieżony, bajkowy. Minęliśmy kilka miejsc gdzie latem urzędowali pasterze, zasieki z wraków samochodów, domki z autobusów. Koło południa spotkaliśmy też ludzi. Myśliwy, który się wybierał na wilka, pasterz z kilkoma owcami, potem duże stado, tuż przed Tsaghkashen- naszym celem. Wieś była jedynym miejscem gdzie spodziewałam się dostać czystą wodę, miałam też nadzieję na sklepik. Świeciło słońce, śnieg miękł, nieskazitelna biel wsiąkała w błoto, a wejścia do wsi bronił wielki pies.

-Idźcie w kółko, on nikogo nie lubi jak podejdziecie za blisko ugryzie-macha do nas jeden z pasterzy. Potem podchodzi, pokazuje drogę. Brniemy w rozjeżdżonej mazi. Sklep jest zamknięty, ale jakaś kobieta pędząc przed sobą stado owiec przyprowadza nam też sprzedawczynię. Lustruję sterty spiętrzonych rzeczy i nie znajduję nic jadalnego. Jose kupuje ciastka, cukierki. Jemy przed sklepem. To znaczy on je, a ja patrzę. Wkurzam się, kupuję piwo i wędzoną rybę. – Weź dwie- krzyczy Jose, więc biorę. Piwo jest niedobre, kupuję tan (maślankę dużo rzadszą i bardziej kwaśną niż nasza). Nie wiem jak zjeść rybę. Nie da się. Otwieram butelkę z tanem. Jest przeterminowany i wybucha, zalewa mi spodnie i kurtkę.

Śmiech gapi, stoicki spokój Jose… Mam dość. Sprzedawczyni macha, że nic takiego, można pić. Siedzę na plecaku słońce świeci mi prosto w twarz. Jestem głodna, więc piję tan, ścieram plamy. Wyciągam jakiś zimny ser. Tego też się tutaj nie kupi. Każdy robi go sobie w domu, w sklepie są rzeczy z innego świata, alkohol, papierosy, cukierki…

Wyżej trafiamy na kolejny sklepik. Sprzedawczyni nalicza kwotę na liczydle. Zjadam nugatowy cukierek i już lepiej. Powyżej wsi bawią się dzieci. Rozmawiamy z nimi po angielsku, są entuzjastyczne, ale znają tylko schematy, rosyjski idzie im lepiej. Machamy uśmiechamy się, robimy zdjęcia. Wzdłuż rzeki ciąganie się jakaś dróżka. Idziemy w górę. Na rozwidleniu kłócimy się czy lepiej na grzbiet czy przebijać się ośnieżonym kanionem. Jose upiera się, że  kanion, ale musimy z niego szybko wyjść, ścieżka znika, jest ciasno. W cieniu robi się lodowato, podejście jest strome, zostaję z tyłu, potem razi mnie słoneczny blask. Jose jest już daleko, z góry, wcale nie drogą jedzie w jego stronę ciężarówka. Staje, kierowca gestykuluje, tłumaczy coś, potem powtarza to jeszcze raz jak podchodzę. -Niedźwiedź! Ogromny! Uciekajcie nie możecie tu zostać na noc. Dziwimy się nerwowości, bo w samochodzie jest broń, dziwimy patrząc jak zjeżdżają- zygzakiem nie wiadomo gdzie. Wracamy do kanionu po wodę i schodzimy przeciwległym stokiem. Porzucam myśl o dotarciu do zaznaczonego w nawigacji źródła. Wizja niedźwiedzia jest zbyt przekonująca. Nocujemy w jakiejś ruinie, jakby pozbawionej dachu piwnicy. Jose zastawia wejście wrakiem samochodu (ktokolwiek zechce tu wejść zrobi rumor).  Przed północą budzi nas huk wystrzałów, wydają się bliskie, więc cieszymy się, że osłaniają na ściany i znów zasypiamy.  Noc jest gwiaździsta i bardzo zimna. Nic dziwnego przecież śpimy w dołku. Zamarzają nieschowane w śpiworze buty Jose i pozostawiona obok ich woda.

Share

Armenia pieszo cz9 Hayravank

Dla pewności, że się nie mylimy, poprosiliśmy o sprawdzenie pogody Edwarda. Przegrzebał windy. Wyrok był w miarę korzystny dla nas. Poprawi się za dwa dni, a wiać przestanie już wcześniej. Zamiast górami (kuszącymi, bo pokrył je już pierwszy śnieg) poszliśmy wzdłuż jeziora. W odległości kilku kilometrów od brzegu znaleźliśmy nasyp kolejowy, nie ukończony, poprzerywany, ale wygodny. Szliśmy przez głazowiska, suche trawy, dziwacznie pofalowane wzgórza – stare, już porośnięte pola lawy nieprzecięte ani jedną rzeką. Szliśmy do Hayravank. Skoro przepadł fragment Gegamskich gór, niech będzie chociaż monastyr.

Mżawka, ruiny sowieckich marzeń i góry śmieci. Oficjalne (na pewno, bo widziałam śmieciarkę) i dzikie porzucane przez kolejne wsie w suchych wąwozach. Ręcznie spawana rama roweru. Alembik? Złocona porcelana, para nowych butów…Wszystko to wśród pasących się stad, w obłokach foliowych toreb. Do tego światło, nieziemskie. Teatralne punktowe oświetlenie. Czasem tęcza.

Tuż przed Berdkung ruina kołchozu, przy niej rzeźbiony wodopój i chaczkar. Po horyzont bezdenne błoto i mgła. -Co wy tu właściwie robicie? -Samochód przyjechał znienacka. Opada ciemna szyba. Wypływa chmura tytoniowego dymu- Idziemy -wyjaśniam chociaż chwilowo siedzimy. -Gdzie, po co, skąd jesteście? – Z Hiszpanii pręży się dumnie Jose-Może przewieziecie nas panowie przez błoto?- sugeruję licząc, że to zniechęci do śledztwa. Jesteśmy upaprani po szyję, a samochód drogi, prawie nowy. – Nie, … no ….nie jedziemy daleko. Kierowca zawraca, zjeżdża w dół. Dojadam resztę sera z popcornem, Jose zwija w rulonik swój chleb. Zanim wstaniemy podjeżdża drugi samochód. Ciemna szyba opada, świdruje nas niechętny wzrok. Jose uprzejmie recytuje zdrastwujtie. Facet tylko kiwa głową. Nie przestaje zerkać nawet kiedy ten pierwszy wróci i z lekceważeniem widocznym z kilku metrów wytłumaczy mu, że szurnięci turyści. Niegroźni, nie ma czego się bać.

Obserwujemy wymianę dóbr. -Instalacja grzewcza dla krów? -zgaduje Jose-Amunicja? -podgrzewam atmosferę (bo przecież zimno). -Eee… destylarka? Drugiemu nie podoba się nasze zainteresowanie.  Zatrzaskuje już pusty bagażnik. Zza ciemnej szyby wylatuje pudełko po papierosach. Eksploduje rozjechana kałuża. -Doswidaniijaa- recytuje uprzejmie Jose. Kierowca drogiego samochodu macha mu i wyrzuca przez okno pustą torebkę. Folia odlatuje z wiatrem. Schowany w mroku towarzysz kierowcy tylko patrzy. Odjeżdżają w góry,  a nasza nawigacja nie widzi tam żadnych dróg.

Brniemy w mazi. Długo, chyba z kilka kilometrów. Niżej trafiamy na wieś, potem na szosę. Znak drogowy pokazuje hotel. Jose skręca, sprawdza i mówi, że zamknięta ruina. Idziemy na kawę do baru – budki z papierosami. Niby nie ma, ale dostajemy. Cieszę się, jest przejmująco zimno. Dama ze złamanym nosem potwierdza, że hotel zamknięty. Czerwony na twarzy „mafiozo”, mówi, że wcale nie. -15 tysięcy -sugeruje- a jak bez rachunku to 10.- Nie ma mowy!- burzy się Jose- To ruina. -Jest bania, my też tam mieszkamy, zaraz przyjdzie człowiek co ma klucz… Dama staje się nadzwyczaj gorliwa. Opowiadam jak tu przyszliśmy pieszo. We wnętrzu robi się coraz gęściej. Papierosowy dym gryzie w oczy.  Kupuję popcorn. Cena spada do sześciu tysięcy. – i jeszcze 600 za kawę dolicza skrupulatnie właściciel. -Zgódź się- negocjuję z Jose.-Pada, wieje.- No dobra- słyszę. Zostawiamy plecaki i idziemy obejrzeć monastyr. Jesteśmy sami, nad Sewanem przetacza się wał chmur, mgła wiesza się na wulkanach, błyska resztka zachodu słońca.  Wracamy szybko, bo tu zmierzch zapada niemal w jednej chwili. W hotelu nie ma ogrzewania i ciepłej wody. Lampka na korytarzu błyska jak stroboskop. Popcorn okazuje się przeterminowany i śmierdzi zjełczałym tłuszczem. Zostawiam go na stole jak wyrzut.

Nocą w szyby bębni poziomy deszcz. Ucicha nad ranem.  Budzik dzwoni przed szóstą. Jest dziwnie jasno. Wyglądam przez okno-biało. Zostawimy klucze pod wycieraczką (stąd wziął je wprowadzający nas chłopak). W hotelu nie ma żywej duszy, a jedyny ślad na śniegu jest nasz.

Share
Translate »