Armenia pieszo cz6- Goshavank

Obiecaliśmy nie budzić naszego gospodarza przed ósmą, więc wstaliśmy późno jak na nas. Kiedy poszliśmy oddać klucz okazało się, że ów miły pan załatwił nam też podwózkę ( Maszina idziot do Goshavank!). Było w nim tyle entuzjazmu,  nie odmówiliśmy. Jakoś by nam było głupio. Wskoczyliśmy na pakę pomiędzy leśne jabłka (nie na powidła!- na wódkę:)) i podjechaliśmy kawałek do sklepu.  Ten odcinek trzeba by iść szosą, więc mała strata. Panowie nie mogli zrozumieć dlaczego dalej chcemy pieszo. Nie znali innej drogi poza asfaltem i odjeżdżając przyglądali nam się nieco dziwnie.

Sklep w Teghut jest malutki. Wpadamy tam prosto z paki, jeszcze rozbawieni. To tylko stacja benzynowa. Cukierki, batoniki. Kawa. Siadamy wypijamy po filiżance. Jose zgrywa się myjąc ręce w zabawnym naczyniu produkującym niby bieżącą wodę. Za chwilkę pani barmanka umyje w nim też nasze kubeczki i to już nam się nie wyda śmieszne. Szosą co jakiś czas przejeżdża obładowany workami owoców samochód. Są wewnątrz, leżą spiętrzone na dachach. Ruszamy prosto w górę, bez ścieżki, lasem tuż za drogowym mostem. Rzeka jest mętna, leżą w niej jakieś śmieci. Las gesty, bukowy, grunt rozmiękły i śliski. Po chwili przecinamy tory. Zarośnięte, zardzewiałe. Za nimi znów bukowy las, gdzieś w nim początek drogi- jak sądzimy skraj urwiska. Dochodzimy tam zziajani i obłoceni, wyszukujemy przerywaną kreseczkę w nawigacji. Dziwimy się, że to tylko ścieżka, ale szybko rozrasta się do polnej drogi. Prowadzi płaskowyżem przez złoty las. Jest wiatr, spadają strumienie liści. Są piękne, ale szkoda mi, że już lecą. Drogi rozwidlają się, bez kłopotu dochodzimy do pustego asfaltu i ścinając zakręty przez las do jeziorka Parz, niby rezerwatu,  naprawdę parku dla turystów z zaskakująco dużą restauracją. Jest w niej pyszne jedzenie, najlepsze na jakie trafiliśmy w Armenii.

Dalej znakowanym szlakiem (dodatkowo obitym plakietkami Transcaucasian). Rozpoznaję mostki podobno budowane przez twórców szlaku (sfotografowane dumnie na ich stronie), połamane- bo zbite z listew tak cienkich, że wystarczy jedna krowa żeby pękły, irracjonalnie wywieszone nad niczym, pośród błota. Do tego napisy wyryte na drzewach, po rosyjsku i po ormiańsku. Trudno się zgubić, zwłaszcza, ze idziemy drogą. Znaki urywają się na skarpie skąd widać już Gosh. Kluczymy, schodzimy skałami, wprost na monastyr. Ktoś częstuje nas włoskimi orzechami. Przymila się do nas pies. Zwiedzamy, zaglądamy do sklepu, pytamy o drogę. Pies nas nie odstępuje. Jose uważa, że to zabawne, ja się martwię. Tuż przed jeziorkiem Gosh znów trafiamy na plakietki Transcaucasian, możliwe że teraz poprowadzono szlak lasem. Nie dociekamy, bo robi się ciemno. Rozbijam namiot przy stole piknikowym, Jose szuka źródła z nawigacją. Jest precyzyjna, jesteśmy zachwyceni. Pies wykopuje sobie dołek. Nie karmimy go mamy nadzieję, że odejdzie nocą. Większość drzew już jest bezlistna. Staw wydaje się ponury i ciemny. Noc jest wietrzna. Nie jestem pewna jak znaleźć dalszą drogę.

Share

Armenia pieszo cz5-Haghartsin

-Jak dobrze, że nie piliśmy z tej rzeki! – kiwam głową, w wodzie moczy się kupa gnoju zasłaniająca pasterski dom, na północ odbija gruntówka, zanim obejrzę mapę, ustalę że prowadzi do porzuconej wczoraj drogi do Dilijan Jose zniknie na horyzoncie, w trawach.  Gonię go zła, ale złość przechodzi. Idziemy czymś co chyba też jest drogą.  Kiedyś, ktoś tędy przejechał. Ślady krzyżują się , rozdzielają na mniejsze, coś prowadzi na południe, na przełęcz. Znika gdzieś w połowie drogi. Wchodzimy w gąszcz. Osty, pokrzywy, przegorzany. Czasem błoto. Za przechylonym betonowym korytem dla krów ruina domu, potem coraz więcej błota, więcej chaszczy, częściowo już ściętych przez mróz. Stromo. Coraz bliżej chmur.  Na grani jakieś zabudowania. Niedaleko, ale obchodzimy bagienka, pasy błota, kupy kamieni, gęste pokrzywy. Malutkie sylwetki domów nie rosną. Patrzę jak nakrywa je chmura, czuję deszcz, widzę jak Jose znika we wnętrzu, ale tylko stawia plecak i wraca. Macha, że jest otwarte żeby biec. Wpadamy do starej wojskowej przyczepy, metalowej, solidnej.  Widoczność znika. Po szybach płynie deszcz. Siedzimy myślimy, gotujemy skapującą z dachu wodę. To już park narodowy Dilijan. Duża wysokość. Góra przed nami przekracza 2700 m npm. Gdzieś powinniśmy przeciąć opisany w internecie szlak – fragment planowanej trasy Transcaucasian. Pomimo szumnych zapewnień na ich stronie, pomimo sponsorów, „wolontariuszy”, którzy za udział w znakowaniu musieli płacić tysiące euro nie widzimy ani jednej szlakowej plakietki. Spotkamy je następnego dnia w drodze do Gosh, dublują istniejący od kilkudziesięciu lat szlak. Niczego nie wnoszą.

Tymczasem patrzymy na mgłę. Widzimy jak się skleja w chmury i drze na pasy przekraczając grań. Podoba nam się. Z przełęczy opada gruntowa droga. Na jej drugim końcu jest monastyr Haghardsin więc ruszamy. Gruntówka opada powoli łącząc kilka pasterskich wsi. Są już puste, drogę znaczy ślad setek krów. Przemieszane z gnojem błoto przyczepia się do butów jak klej. Pada, ale czasem się na chwilkę poprawia. Widać dolinę opadającą do Ijevan. Czym niżej tym więcej drzew, więcej liści. Na rozstajach woła nas człowiek z koniem. -Zginęła krowa, nie widzieliście gdzieś?.-Nie. Nie widzieliśmy. Wychodzi słońce, zeszliśmy nisko, jest ciepło. Rzeka, już duża szumi, przy jakiś zabudowaniach szczekają psy. Zwalniamy, ale ktoś niewidoczny je woła i odchodzą, poszczają nas. Wchodzimy w las. Z buków skapuje złoto, las schnie. Zjeżdżamy po stromym błocie wprost na wieś. Nowiutkie zabudowania seminarium (nie hotelu, jak sądziliśmy początkowo), znak że restauracja, ale to tylko bar z samowarem i wypiekami. Siadam, ściągam mokre buty, Jose pochłania ciastka. Wycieczka Filipińczyków prosi żeby pozował do zdjęć i chyba przez dziesięć minut obfotografowuje go z każdej strony. Mokrego, ubłoconego Hiszpana. Dziwaka chodzącego pieszo.

Restauracja, która mnie początkowo rozczarowała okazała się przyjaznym miejscem. Prowadzili ją dwaj chłopcy z Erewania. Wprawdzie nie było tam nic do jedzenia dla mnie (poza pysznym jabłkiem, którym mnie poczęstowali) ale była bardzo dobra kawa i gniazdko do ładowania telefonu. Zostawiliśmy plecaki i poszliśmy zwiedzać monastyr. Jest śliczny, świeżo odrestaurowany. Złożony z wielu małych kapliczek jak wiele kościołów w tym rejonie. Kiedy wracaliśmy zaczepił nas pan malujący obrazy na dziedzińcu. Pogadaliśmy chwilkę, pokazał nam dobre miejsce na namiot, ale po chwili zmienił zdanie- idzie deszcz -powiedział wciągając powietrze nosem. Nic na to nie wskazywało. Było słonecznie, pięknie myśleliśmy o zejściu kilku kilometrów szosą, bo na mapie był tam zaznaczony hotel, ale pan powiedział, że nie zdążymy.  Że rozpada się najpóźniej do zmroku, ale to nie problem i on wie co zrobić.  Zaprowadził nas do nieukończonego budynku, gdzie można się było przespać na podłodze. Byliśmy wdzięczni, rozpadało się zaskakująco szybko i nie przestało aż do samego do rana. Budynek był drewniany. Spaliśmy wygodnie, pachniało świeżymi deskami, wyschły nasze mokre kurtki i namiot , a do tego w niezamkniętej na noc kawiarence naładowały się nam wszystkie baterie.

 

Share
Translate »