Armenia pieszo cz4

Jest szaro, jeszcze przed świtem, idziemy mrożonym cieniem. Chrzęści zmarznięta ziemia. Mijamy kolejne stoły piknikowe, ale nie ma już wody. Wieś na grani jest opuszczona, nieład, świeże ślady w błocie, jakby ludzie odjechali wczoraj.  Droga przechodzi na drugą stronę, wschodzi słońce. Na horyzoncie pojawia się zarys wysokich gór- Park Narodowy Dilijan. -Którędy do Dilijan? pytamy posępnego pasterza na kolejnej grani. -Tamtędy, musicie wrócić-pokazuje na zachód. Ujada pies. -A tędy dokąd?- pokazuję południe- donikąd- słyszę i nie zawracam. Ustalam to oczywiście z Jose, zgadza się. Dilijan nie jest naszym celem, to miasto, a nam marzy się monastyr w Haghastrin. Góry wydają się przechodnie, jest mało lasu, tylko trochę skał sądzimy, że niepotrzebna nam droga więc skręcamy na przełaj przez trawy, schodzimy do kolejnej wioseczki podchodzimy kawałek polną drogą znów schodzimy. Wioski są opuszczone. Stada zeszły już z gór. Spotykamy tylko parę starszych ludzi. Odkręcają zawór schowany pod zardzewiałą klapą, nabieramy wody. -Dojdziemy tędy do Dilijan?-  macie kompas? Idźcie prosto na południe. Tak robimy. Wdrapujemy się na kolejne wzgórze, w wiosce na szczycie kopci samotny komin. Idziemy w kierunku grupki domków na skraju urwiska, oświetlonej jakby specjalnie do zdjęć. Są puste. Schodzimy stromo aż do dna doliny. Nie znajdujemy drogi czy ścieżki. Skręcamy w stronę kolejnych chałup- to już ruiny. Trawa po szyję nie widziała krów od kilka lat. Osty, pokrzywy, łopiany. Giniemy w zielsku. Jose schodzi nad rzekę, macha że tam trochę lepiej. Gąszcz wydaje mi się obrzydliwy. Rozchylam uschnięte rośliny kijkami, szukam suchego miejsca na but, odklejam rzepy. W wyobraźni widzę żmije, robaki…Idziemy cieniem, wilgotnym  i zimnym. Jose skręca w górę mniejszego potoku -na południe i staje przy kolejnym stole piknikowym. Ten jest zapomniany, zarósł malinami, nie prowadzi do niego żadna ścieżka, ale spod skały wypływa źródlana woda. Jest też chaczkar, przechylony, okopcony świecami, nie wiem jak stary. Wypełniamy wszystkie butelki wodą i podchodzimy aż zrobi się ciemno. Wydaje mi się, że rozpoznaję wzgórza na mapie. Rzeczka w kanionie, szeroka dolinka, w niej druga rzeka… Czasem ślad ścieżki. Rozbijamy namiot w aksamitnej ciemności na wysepce oderwanej wiosną przez nurt. Teraz potok jest prawie suchy. Słychać szmer, schodzę żeby się umyć, w klapkach. Ślizgam się omal nie wywracam i nagle cud wschodzi księżyc! Jemy luksusowo, jak na pikniku. Gotujemy zupę. Tłuczemy orzechy.  Gadamy o niczym. Wstajemy przed świtem. Namiot szeleści. Trawy pokrywa puchaty szron.

Share

Armenia pieszo cz3

To, co wieczorem wyglądało na drogę okazało się śladem kół w gęstej trawie. W lesie stał się bardziej wyraźny, rozwidlił się  i w końcu znikł. Błoto podmarzło, trawy ściął lekki mróz. Las  początkowo rzadki zgęstniał, nawigacja pokazała drogę w odległości pół kilometra.

-Dojdziemy jakoś- ryzykuję, Jose nie protestuje. Idziemy wśród starych buków, młodych dębów, przez wały spróchniałych pni, przez jeżyny. Stok jest stromy ślizgamy się obchodząc wykroty. Zaczepiamy o gałęzie, plączemy. Mapa w telefonie jest schematyczna, nie pokazuje terenu, tylko ścieżki. Od bliskiej teoretycznie drogi oddziela nas głęboki kanion. W dole skały, nad tym pionowe zbocze. Idę w górę rzeki licząc, że tam się wypłaszczy. Jose zostaje z tyłu, szamoce w gąszczu. Na drugim brzegu pojawia się zarys drogi. To ta sama, którą opuściliśmy wieczorem szukając wody. -Schodzimy- decyduję w pewnym momencie i zjeżdżam na butach do potoku. Boję się, że Jose się wkurzy, ale wdrapując się na przeciwległy stok, powie tylko-  jeszcze nigdy nie byłem w takim pierwotnym lesie. Super trasa, dzięki.

Droga jest uczęszczana. Widać świeży ślad kół, w cieniu ziemia jeszcze zmarznięta, ale robi się ciepło. Zwalniamy na pierwszej polance żeby się rozebrać i cofamy natychmiast. Na naszej drodze stoi duży byk. -Co on robi?-pytam zaskoczona- wymiotuje?- mówi Jose i mija zwierzę zupełnie nami nie zainteresowane. Wyżej droga rozwidla się, idziemy na południowy wschód i za wzgórzem trafiamy na pasterski dom. Zwalniam żeby go sfotografować  w międzyczasie Jose daje się zaprosić na kawę.

To był ładny domek, bardzo wygodny. Jeden z ładniejszych jakie widzieliśmy. Czysty, z doprowadzoną bieżącą wodą, z widokiem, na który można patrzyć bez przerwy. Kawa też dobra, mocna, parzona w stawianym na ogniu garnuszku, podana w złoconych filiżankach. W rozmowie wrócił problem dzikich zwierząt gnębiący mnie od pobytu w Gruzji. -Niedźwiedzie, tak czasami przychodzą, wilków tu sporo, ale problemu nie ma. Jak podejdą za blisko strzelamy i po problemie. Oglądamy zdjęcia natrętów na smartfonie, oglądamy broń, ładną, starą z rzeźbioną kolbą. Częstujemy hiszpańską czekoladą. – Zresztą moje zwierzęta też nie są głupie. Świnia (a u nas są ogromne świnie!) przez cały dzień chodzi po lesie gdzie zechce, a na wieczór wraca żebym ją zamknął w chlewiku. Jest ostrożna, ma prosiaczki.

Nabieramy wody i ruszamy na południowy wschód. Najpierw drogą, potem bez ścieżki ładną granią. Po horyzont ciągną się łyse wzgórza, widać zabudowania pasterskich wsi, na naszej grani też stoi domek, kamienny, opuszczony, podobny do pirenejskich caban. Obok pomnik z kilkoma fotografiami. Napis po ormiańsku więc go nie rozumiemy. Wiatr, i bezkresna dal. Siadamy, kontemplujemy, jemy, potem schodzimy po bardzo stromym stoku w stronę widocznych w dole piaszczystych dróg. Wybieramy tę biegnącą bardziej na południe. Nie mam pewności, nawigacja jest zagmatwana, być może można by i bardziej na wschód, ale widzieliśmy tam dym, może pożar. Nasza droga prowadzi do wsi. Rozpoznajemy to miejsce na mapie, przechodzimy rzekę, skręcamy w górę w bukowy las. Droga jest ważna, uczęszczana czasem widzę na niej fragment bruku. Idziemy stromo pod górę. Mijamy zabudowania. Staruszek z psem. Stara kobieta przy prowizorycznej zagrodzie na stołku z dzieżą między kolanami. Chciałabym ich sfotografować, ale mi głupio. -Idźcie szczęśliwie- odpowiadają na nasze pozdrowienie. Kilkaset metrów dalej jest stół piknikowy- na moście.  Nabieramy źródlanej wody nocujemy przy kolejnym stole, nad potokiem. Tam też jest źródło, przy nim kamienna płyta -jak nagrobek z wizerunkiem młodego mężczyzny. Niebo jest zachmurzone. Ściemnia się, zaczyna kropić, więc stawiamy namiot niewygodnie na jedynym płaskim kawałku trawki. Miejsce pod dachem jest komfortowe, stół, szerokie ławy, gotujemy obiad kiedy przychodzi para starszych ludzi. Widzimy ich z daleka, mają latarki. Zeszli żeby nas zaprosić do domu. Jest kwartira, nie musimy  zostawać w zimnie na dworze. Jesteśmy wdzięczni, ale postawiliśmy już namiot, pada deszcz, nie chce nam się ruszać. Dziękujemy i rano znów zamieniamy z nimi kilka słów. Starsza pani doi krowę w prowizorycznej szopie, pan mówi, że zostaną w górach jeszcze kilka dni, inni już schodzą, ale on poczeka aż spadnie śnieg. Po co się spieszyć. Machamy im odchodząc, wydają się smutni.

Share
Translate »