Świt w Refuge Russell był jednym z powodów, dla których się tam wdrapałam. Widok jest piękny, jest nawet stosowna ławeczka. Przeczekałam aż wyjdą Francuzi, zrobiłam sporo zdjęć. Pozamiatałam, umyłam stoły- bezobsługowe schroniska trzymają się dlatego, że ktoś to robi. Nie śpieszyłam się przecież nigdzie. Miałam czas. Wyszłam w chwili kiedy słońce dotknęło budynku. Las już częściowo złoty aż raził. Szłam pod górę w kierunku Col de Culaus trasą, którą pokonaliśmy kiedyś zimą z Jose. Latem wydawała się inna. Zagmatwana, powolna, dolinę zasypuje skalny rumosz- zimą wyrównany przez śnieg. Podejście tym razem proste, zejście oczywiste chociaż nieoznakowane (w prawo), dolina trudna i męcząca- wypełniona luźnymi blokami, z fragmentami stromych piargów. Tym razem byłam zdeterminowana żeby odnaleźć letni szlak, więc trzymałam się prawej strony i rzeczywiście udało mi się odbić w krzaki prowadzące nad drugie jezioro- Lac Nere. Piękne, aż granatowe. W dzikim skalistym terenie trafiłam na dwa wyzbierane do czysta płaskie miejsca pod namiot, a potem się doszczętnie zgubiłam.
Chodziłam w górę i w dół, szukałam trawersów. Kopczyki, których w całej dolinie było tylko kilka ostatecznie znikły. Strome zbocza pełne urwisk w wylizanych przez lodowiec szkierach. Znalazłam w tym labiryncie ścieżkę, myślałam, że musi być kozia, ale szła mniej więcej tam gdzie ja więc kontynuowałam. Nie byłam tu pierwsza. Na krzakach wisiał korek od szampana- zostawiłam go zabierając tylko plastikową część (czyli śmieć- te zawsze zbieram). Chwilkę później musiałam poszukać obejścia, bo szlak wdrapywał się na gładką ścianę ryską tak wąską, że mi się nie udało zmieścić- torba z aparatem zbyt mocno mnie odpychała od ściany. Dalej gubiłam się coraz częściej. Kozy dotarły tam gdzie chciały- do płytkich stawków- i ich tropy rozbiegły się po trawkach.
Teraz myślę, że trzeba było iść dalej na wschód wzdłuż grzbietu. Pewnie trafiłabym na zejście, to które nas wystraszyło w marcu. Ale wtedy byłam na to zbyt wkurzona. Co za straszliwie pokrętny szlak! Latem wcale nie lepszy niż zimą… W związku z tym wyjrzałam zza skarpy i widząc w dole jezioro Cestrede zdecydowałam, że do niego zejdę. To męcząca trasa. Prawie pionowe trawki, poprzecinane siateczką żlebów. Pełno ukrytych w roślinności dziur, niektóre z wodą, piargi, rumowiska i wymagające obejścia skały. Idąc, czy raczej zsuwając się ostrożnie myślałam o tym, że Cabana Cestrede to mit. Po prostu wcale jej nie ma… I wtedy zobaczyłam domek. Bardzo daleko po lewej, ukryty pod skalistym grzbietem tym, którym nie poszłam… Dojście zajęło mi chyba z godzinę, musiałam kawał zawrócić, podejrzewałam, że zaraz się rozczaruję, schron wyglądał porządnie więc pewnie zamknięty, ale ponieważ tyle o nim myśleliśmy śpiąc pod gołym niebem przed 5-ciu laty, chciałam sprawdzić.
Był otwarty. Nie od razu znalazłam źródło (jest na ścieżce w dół w stronę stawu), ale wpadło mi w ręce coś innego- karton z czerwonym winem.
Cestrede to bardzo dobra cabana. Piętrowe łóżko, solidny stół, rzeczy pasterzy zamknięte w szafce, a na wierzchu pozostawione przez kogoś „dary”. Wino, oliwa, sól, kilka konserw. Dołożyłam paczkę chusteczek. Tym razem miałam wszystkiego za dużo