Nocą, nawet wcześniej niż zapowiadał Edward pojawiła się dobra pogoda. Poranek był piękny. Ścieżka prowadząca z Sallent do Panticosy, odeszła od szosy (pustej, ale asfaltowej) i długo biegła leśną szutrówką. Przez drzewa, jeszcze pogrążone w cieniu przebijał się wspaniały widok na Sierra de Partacua. Nie wiem czy to ja nie jestem obiektywna i widok tych pobocznych, nieprzeciętych głównymi szlakami skał po prostu mnie kiedyś omamił, czy rzeczywiście Partacua jest jednym z najpiękniejszych masywów w Pirenejach. Jak zwykle bardzo cieszyła. Ścieżka natomiast mnie lekko zawiodła. Tuż przed Panticosą (mniej niż kilometr) wyszła na ruchliwą szosę, wciśniętą w górę i bez pobocza. Możliwe, że z zagapienia coś pokręciłam. Zabrał mnie stamtąd jakiś pan wracający do domu z bułkami. Było wcześnie w Panticosie dopiero budziło się życie. Sklep spożywczy był otwarty (niepotrzebnie zrobiłam zakupy w Sallent, skądinąd dużo tańszym), otwarty był też sportowy. Zajrzałam, jakiś mruk (zapewne outdoorowy specjalista) nie wiedział gdzie jest Collado Tendenera (wiedział, że bardzo daleko!). Ja wprawdzie wiedziałam, ale nie mogłam sobie przypomnieć jak tam dojść, a konkretnie jak wyjść z Panticosy. To narciarskie miasteczko puchnąc w oczach zarosło całą okolicę pożerając wychodzące z dawnej wsi średniowieczne szlaki. Błąkałam się tam wyjątkowo długo i w końcu podążyłam za strzałką wiodącą na punkt widokowy (sprytnie ukrytą za śmietnikiem), która przynajmniej wychodziła z miasta. Inna możliwość to iść nartostradą, ale tak już kiedyś zrobiliśmy z Jose.
Punkt był istotnie z widokiem, wzgórze kryło kilka bunkrów- nie doczytałam już z jakiej wojny, ale zajrzałam, można by się w nich schronić przed burzą. Chwilkę niżej znalazłam ścieżkę, skręciłam w prawo, w stronę Sierra de Tendenera i nie wiem czy nie przypadkiem wyszłam na miejsce piknikowe z wiatą i wodopojem. Dalej znalazłam GR 11 i bardzo długo szłam szutrową drogą piękną doliną. Gdzieś w połowie z krzaków wylazł zagubiony szlak z Panticosa… może za którymś następnym razem go znajdę. Dalej upał, jeżyny… nawet fajnie. Potem koniec doliny i znane mi już strome podejście do cabany, w której nawet nocowaliśmy kiedyś z Jose, a którą jak mi potem opowiadał zabrała lawina. Stoi tam też druga, nowsza, ale zamknięta. Rozbiłam namiot na łączce doszczętnie pokrytej krowimi plackami. Czasem myślę, że moja minimalistyczna pałatka mógłby jednak mieć podłogę…
Wieczór i poranek były piękne. Wniosłam na halę mnóstwo jedzenia, nawet owoce, przy domku była ławeczka, a Sierra de Partacua wyglądała stamtąd prawie tak dobrzej jak w marcu przed pięcioma laty. Byłam z siebie bardzo zadowolona, choć troszkę uwierał nadmiar krowich kup…