<—Śnieg spadł na złote od jesieni drzewa, zaskoczył zwierzęta, pobielił domy. Udało mi się ominąć szosę. Nawet do niej nie zeszłam. Długo snułam się plątaniną polnych dróżek przecinających pastwiska czy pola przysypane cieniutkim puchem. Tuż obok chmury rwały się na szczytach -skalistych i stromych jak Dolomity, też ośnieżonych. Wczesnym popołudniem doszłam do Posada de Valdeon- troszkę większej, poza sezonem prawie bezludnej miejscowości. Próbowałam tam zasięgnąć języka- na próżno. W biurze Parku Narodowego nikt nie mówił po angielsku. Zrobiłam błąd i nie kupiłam drogich, chyba lepszych od moich map dołączonych do ciężkiego przewodnika- po hiszpańsku więc niezbyt użytecznego. Zajrzałam do siedziby gminy gdzie mówiąca świetnie po angielsku pani powiedziała rozsądnie, ale bezlitośnie- że jedyna droga w dół prowadzi do Cain- reszta wznosi się na góry i wzgórza więc w śnieg. Czym wyżej tym grubszy. Nie byłam gotowa na zimę, więc z żalem zdecydowałam się zejść. Przed tym zajrzałam jeszcze do baru gdzie do piwa podawano kawałki pieczonych żeberek. Pyszne, ale nie umiałam ich zamówić więcej. W Posada nie było sklepu. Zimą miejscowość wyglądała na wymarłą. Zamknięte hotele i kemping, krowy i owce na trawnikach, pusta szosa. Mogłam jeszcze poczekać na autobus, przyjeżdża tu raz w tygodniu, chyba w piątek, ale było to tak absurdalne, że nawet mi nie przyszło do głowy.
Szlak prowadzący do Cain był znakowany. Biegł ciekawie polnymi drogami czasem ścieżką. Czym niżej tym mniej było na nim śniegu i tym więcej błota zdeptanego przez stadka wolno chodzących krów. Nadal byłam w Leon, a tam wolność bez granic, bez płotów. Ścieżka minęła mirador (z rzeczywiście pięknym widokiem), potem na chwilkę wyszła na szosę. Skręciłam wzdłuż jakiś znaków. Wskazywały pustelnię czy kościół, wydawało mi się, że uda mi się potem wrócić na szlak, a asfalt mnie nie interesował. Trafiłam tak na opuszczoną wieś. Kościół był zamknięty, ale miał coś w rodzaju werandy- dużej wiaty. Rozbiłam tam namiot na betonie, pod dachem. Mogłam zaszyć się w jednej ze stodółek, ale nie musiałam, było mi ciepło. To była piękna, gwiaździsta noc. Piękny poranek szeleszczący szronem, kolorowy od jesiennych liści, spokojny.
Wysoko na otaczających wąwóz Cares szczytach wschodziło słońce. Linia światła opadała powoli, gdzieś bardzo daleko. Wąwóz tkwił w cieniu. Chociaż zeszłam już nisko (na ok 500 m npm) było zimno i bardzo cicho. Moja ścieżka doszła do mostku, potem do szosy. Wąskim asfaltem wbitym w bardzo tu ciasny kanion przejechał tylko jeden samochód- finansowana przez gminę taksówka wioząca do szkoły dziecko- tylko jedno. Ciepło ubrane w szalik i czapkę- jak to zimą. Zdziwione.
Zdziwiony był też starszy pan, którego spotkałam tuż przed wsią.
-Musiałaś spać w górach- perrorował- spałam w dolinie, niedaleko szosy- uspokajałam, ale mi chyba nie wierzył. Sklepy były jeszcze zamknięte, poczekałam na ich otwarcie w barze. Do kawy podawano tam pieczone, już zimne kasztany- chrupiące i pyszne. To nie był bar dla turystów, zbyt daleko od drogi. Zbyt rozsądny, zwykły i tani. Kiedy w końcu otworzył się sklep (idąc za poradą barmana zapukałam wcześniej do prywatnych drzwi), zobaczyłam też inne bary- ozdobne, obwieszone reklamami i drogie. Jeszcze pozamykane. Turyści zaczęli podjeżdżać koło 9-tej. Cain to znane miejsce, cieszyłam się, że udało mi się wyprzedzić tłum.-–>