Picos d’Europa -Vegabaño

<—Zwijałam mój biwaczek niemrawo. Nad szczytami, nad lasem przelewała się mgła, czasem opadając, nawet znikając, tak że widziałam cały łańcuch wysokich gór, czasem osiadając tak, że nie widziałam zupełnie nic. Najciekawsze, jak zwykle były wszystkie te chwile pomiędzy i blask podnoszącego się coraz wyżej słońca, na pierzastej szadzi. Piękne widoki towarzyszyły mi przez całą drogą na Collado de Panderrueda. Szłam laskiem i łąkami wzdłuż ocienionej, zamarzniętej na biało szosy. Zupełnie pustej. To kilka kilometrów, niemal po płaskim. Kiedy wyszłam z lasu, szerokie zabudowane stołami piknikowymi siodło było już zielone-wolne od lodu, a na najwyższych szczytach Picos- widocznych stamtąd jak na dłoni usiadły grube obłoki. To piękne miejsce. Przez chwilę żałowałam, że to nie tu rozbiłam namiot. Było sporo gładkich trawek i woda. Była też niestety szosa, na której szybko pojawił się samochód. Panowie z parku narodowego. Inspekcja. Poinformowali mnie, że ma spaść śnieg. Co najmniej pół metra- pokazali nawet na migi żebym na pewno wiedziała. Pomimo tej miażdżącej prognozy nie odradzili przejścia przez góry do Vegabaño. Tylko wątpili czy mi się uda. Obiecałam, że gdyby nie- wrócę i ruszyłam nieznakowaną ścieżką. Nie była zła. Niewidoczna, ale okopczykowana rozsądnie. Bardzo ładna. Dzika, urozmaicona, chyba niepopularna. Minęłam pierwszy grzbiet (wspaniałe, kolorowo obrośnięte porostami zlepieńce) kiedy znikąd przyleciał wał lepkich chmur i zaczęło troszeczkę padać. Ścieżka wspięła się na lekko ośnieżoną grań, w zarośla żarnowców, złotych brzózek i obwieszonych owocami jarzębinek (połamanych, nie wiedziałam przez śnieg, czy przez głodne misie). Zerwał się wiatr, mgła zgęstniała, temperatura spadła poniżej zera. Idąc wzdłuż kopczyków zgubiłam odejście w dół do schroniska i wyszłam na grzbiet Jeremoso- nie wiem czy w najwyższym miejscu- bo zupełnie niczego nie widziałam. Ostatni kopczyk, który wypatrzyłam w mleku był w już łatwiejszym terenie na gładkim trawiastym zboczu i nie wiedziałam czy prowadzi dalej czy już w dół. Krążyłam, ale bez skutku. Wróciłam. Trochę wystraszona, przez oblepione świeżym lodem skały, gołoborza, labirynty ośnieżonych żarnowców, plątaniny korzeni na stromych opadających w mgłę zboczach. Był moment, że myślałam nawet o powrocie na Collado Panderrueda, ale udało mi się tym razem nie przegapić zejścia. Przypadkiem. Szukając wody (którą tylko słyszałam, nie widziałam) znalazłam prowadzący w dół kopczyk. Długo szłam wzdłuż potoku, przez mokre hale, płaty śniegu, zagmatwany nieoznakowany las (musiałam zgubić tam znaki), potem ścieżką przez zarośla- okopczykowaną znów idealnie. Ściemniało się, ale znalazłam Vegabaño. Schronisko wygląda jak zwykły domek, stoi na hali, na granicy lasu, za rzeczką. Z komina unosił się dym, ale światła były zgaszone, drzwi pozamykane. W otwartym przedsionku kominek. Usiadłam tam i poczekałam przy ogniu. Właściciele przyjechali już po ciemku, przez kilka godzin odrabiali z dziećmi lekcje. Schronisko jest czynne tak długo jak da się dojechać. Teraz się jeszcze dało, więc tam mieszkali.

Miłe miejsce. Przyjazne, ciepłe. Jakby z dawnych czasów, kiedy schroniska były jeszcze sobą nie restauracjami czy hotelami.—>

Share

Picos d’Europa Puerto Ponton

<—Rano w znów piękną pogodę, którą z pogrążonego w cieniu Soto było tylko widać z daleka wyruszyłam leśną ścieżką do Oseja de Sajambre. Bardzo przyjemnie. Jesienne liście, szemrzące strumyki, włoskie orzechy wraz z wygodną ławeczką (był nawet kamień do tłuczenia), paprocie, chaszcze, na koniec piękny widok na skalisty kanion. W miasteczku wyszłam na słońce, ale zanim zrobiłam zakupy i zjadłam nadleciały deszczowe chmurska i przez chwilkę popadał deszcz. Potem znów słońce, znów błoto, jaskrawy las, piękne widoki. Było też sporo szlakowych znaków i źródło. Tuż za nim szlak się rozwidla. Można iść na Puerto de Puanderueda lub na Puerto del Ponton. Po zastanowieniu poszłam jak najdłuższą trasą czyli na Ponton- zresztą dlaczego miałabym schodzić z Senda Arcediano- skończę i już uparłam się chociaż rzymski splendor historycznej drogi na tym odcinku wyraźnie zbladł. Chwilkę dalej mój szlak się pogubił. Traciłam i znajdowałam znaki, antyczną trasę zajęła asfaltowa szosa, a próba obejścia wyprowadzała mnie w skaliste chaszcze- ciekawe, ale bardzo powolne. Raczej nieuczęszczane. Na koniec gdzieś poszłam nie tak, bo po bardzo długim trawersie leśnymi drogami (chyba z 10 nadłożonych kilometrów, gdzie na dodatek warknął na mnie jakiś zwierz) wyszłam wprawdzie na Puerto Ponton, ale nie szlakiem. Na szczęście z pół godziny przed zmrokiem, więc pozostały mi do nocy czas zainwestowałam w znalezienie bezpiecznego lokum. Wybrałam łąkę otoczoną laskiem na górce z dalekim widokiem. Do wody był stamtąd spory kawał (strumień przecina nieużywaną, już zarośniętą szosę). Zeszłam, przyniosłam. Miałam czas.

Miałam też telefoniczną sieć więc pozawracałam trochę głowę Edkowi prosząc o wyszukanie dla mnie dalszych tras. W międzyczasie zapadła noc. Miałam właśnie napisać kolejny sms leżąc w przytulnym namiocie kiedy usłyszałam, że tuż obok coś chodzi… Klick klick, trzaskały deptane gałęzie… Zamarłam. To coś też. Po chwili polaną wstrząsnął donośny ryk. Przez myśl przeszły mi wszystkie rzeczy, którymi mogłabym się ewentualnie bronić (zdechła latarka, ważący 13 g nożyk, rozchwiany statyw…) nieszczególne, więc zdecydowałam, że lepiej nie robić nic. Leżałam tak w ciemności dobrych kilkanaście minut, oddychając ostrożnie, nie szeleszcząc. Potem nastąpił drugi ryk, lekko zrezygnowany…coś w tonie- no dobrze leż jeśli chcesz. Pozwalam, tylko jutro ma cię tu nie być… Tu się zgadzaliśmy.

Zimowe noce są upiornie długie. Obudziłam się z godzinę przed świtem. Polanę pokrył gęsty szron. Wyszłam popatrzyć jak wstaje dzień i łażąc tak po pięknej szadzi i patrząc jak wszystko ślicznie lśni odkryłam świeże kości- duże, krwawe na główkach, jeszcze nie całkiem wyssane- też oszronione. Nie wiem czyje… konia czy krowy. Jakieś dwa metry od namiotu. Możliwe, że źle zrozumiałam nocny komunikat- niewykluczone, że brzmiał- hmm…leżysz na moim talerzu…?—>

Share
Translate »