<–Tego poranka udało nam się sprężyć. Porażka z poprzedniego dnia motywowała. Zebraliśmy się wcześnie i bardzo szybko podeszliśmy na opuszczoną pozycję. Przez kilkaset metrów towarzyszyły nam znajome skalne bloki, potem zbocze zrobiło się dla nich zbyt strome. Zaczęły się prawie pionowe trawki (wcale nie tak trudne jak na to wyglądały z daleka) i luźny piarg. Znaleźliśmy ze dwa kopczyki, ale ani śladów jakiejkolwiek ścieżki. Ta trasa jest zaznaczona na niektórych mapach (jako nieznakowana), z tego co pisze Edward wynika, że była znana już w 19-tym wieku. Najwyraźniej nie jest popularna, odpowiedź na pytanie dlaczego ujawnia się po drugiej stronie. Podejście od stawów Alba prowadzi zasypanym skalnymi blokami kotłem. Początek – pierwsze kilkanaście metrów to delikatna ręczna robota (lekko ryzykowna przy oblodzeniu). Poszliśmy nie najlepiej i z ostatniego schodka musieliśmy jakoś zeskoczyć. Niewiele, ok 2 metrów, ale bardzo tego nie lubię, choćby dlatego, że taki ruch jest zwykle nieodwracalny. Kopczyki poszły prawdopodobnie w lewo, trawersem. Po prawej był ciasny korytarz (może to o nim pisał Platon?), z góry niezachęcający- przywalony skałą, ale chyba nawet przechodni, a w każdym razie sprawiający takie wrażenie z dołu. W tym wszystkim nie było nic niezwykłego, średnio trudna pirenejska przełączka. Gorzej jest niżej. Skalne bloki o przeróżnych, często ogromnych rozmiarach przysypał lekko zmrożony śnieg. Dziury pomiędzy nimi sięgały 3-4 metrów, i skacząc z jednego „kamienia” na drugi z nadzieją trafienia w coś solidnego zastanawiałam się czy związane ze sobą śpiwór i worek biwakowy wystarczyłyby do ewentualnego wyciągnięcia z takiej dziury Jose. Jemu byłoby łatwiej zrobić linę. Niósł namiot.
Dolina ma wystawę północną. Cały kocioł pokrywał cień. Oświetlony jaskrawo Ibon Alba kusił nas z nieodpartą siłą, ale dotarcie tam zajęło chyba ze dwie godziny. Tym razem wiedzieliśmy już co nas czeka w cieniu i byliśmy odpowiednio ubrani, pomimo tego słońce sprawiło nam wielką radość. Zamarznięte jezioro było piękne. Gładka, jednolita tafla przechodząca na oświetlonym północnym skraju w płytę z kryształów. Przełęcz za nami wyglądała groźnie, bardzo stromo. Gdzieś niżej, od ujścia rzeczki powinien prowadzić szlak. Był zaznaczony na dwóch naszych mapach, ale nie znaleźliśmy go od razu. Obeszliśmy wyższy staw Alba po lewej, usiedliśmy i zjedliśmy na jego północnym skraju (w pięknym osłoniętym od wiatru grajdołku z dostępem do ukrytej pod skałami rzeczki). Nie wiedząc gdzie szukać zejścia wdrapaliśmy się na wschodnie zbocze i po chwili rzeczywiście odnaleźliśmy szlak. Ktoś oznakował go sprayem. Były ślady ścieżki i odbicia czyichś stóp- w rakach. Troszkę nam się nawet zrobiło żal, że to już nie to wcześniejsze odludzie.
Szlak sprytnie obszedł oblodzony uskok kryjący dolny staw- większy i bardziej malowniczo położony. Trzecie jeziorko widzieliśmy tylko przez chwilkę. Zostało po lewej. Na dole znów wyszliśmy na słońce. Było tak ciepło, że się umyłam. Turkusowa, przezroczysta woda (bez lodu) wpadała dalej w dziurę. Ze stawów Alba nie wypływa żadna rzeka. Jose poszedł szukać szlaku, a przy okazji wykąpał się jego plecak. Źle postawiony wturlał się nieszczęśnik do wody. Uratował nas od lat kultywowany zwyczaj wkładania do wnętrza wielkich śmieciowych worów, bez względu na pogodę. Prawie nic nie zamokło. Plecak niestety tak i Jose miał przez kilka godzin mokry okład na plecach. Na szczęście szliśmy po słonecznych stokach. Dość długo w upale.
Dalszą trasę wymyśliłam w oparciu o mapę Val de Benas wydawnictwa Editorial Pirineo z Huesca. Każdy, kto kiedykolwiek miał w ręku te mapy wie, że pełno na nich podejrzanych przejść. Innej możliwości jednak nie było. Hipotetyczna trasa Platona Tchihatcheffa, opisana przez Edwarda mogła jeszcze wybrać inną przełęcz- Brecha de la Tuca Blanca. Na Editorial Pirineo prowadzi tam nawet droga (o trudności II), niestety nie widać zejścia. Pomyślałam, nie wiem czy słusznie, że skoro oni go nie zaznaczyli to chyba wcale go tam nie będzie. Patrząc z drugiej strony (następnego dnia) mogłam sobie wyobrazić, że dałoby się tam być może dostać latem. Schodzenie po oblodzonej, zacienionej ścianie zimą wydawało mi się raczej zbyt trudne. Przynajmniej dla nas.
Tymczasem z pewną nieśmiałością wdrapaliśmy się na nieoznakowany i pozbawiony jakiegokolwiek śladu ścieżki stok tuż za jeziorem. Szybko trafiliśmy w stromy, zacieniony komin, ciasny, kruchy, na szczęście nie bardzo długi. Stoki Tuca Blanca to zupełnie inna bajka. Jasne, wapienne skały, dużo trawek, kruszyzny, brak wody. Kierując się przede wszystkim kompasem bez problemów dotarliśmy pod widoczny z daleka szczyt- czy raczej przedwierzchołek Tuqueta Blanca de Paderna, przertawersowaliśmy (w lewo) na przełęcz Collet de Forau Tancau i znaleźliśmy niezbyt trudne zejście. Znów w cieniu, znów po śniegu. Podobny do poprzedniego kocioł pełen pokruszonych skał był jednak znacznie mniej dziurawy i mniej stromy. Na dnie leży płytkie jeziorko Ibon de Forrau Tancau. Rozbiliśmy nad nim namiot chociaż do zmroku została jeszcze godzina. Łażąc boso po wysokich trawach znalazłam ciekawy eksponat. Uznałam go za dowód rzeczowy w naszej sprawie. Musiał być bardzo stary. Wieczko pod puszki (po sardynkach?) wykonane z tak grubej stali, że za nic nie można go zgiąć (czy odciąć) ręką. Zwinięte pięknie, w bardzo dobrym stanie. Prawie nie zardzewiałe. Może porzucił go sam Platon Tchihatcheff? Oczami wyobraźni z łatwością zobaczyłam gościa w koszuli ze sztywnym kołnierzem wyjadającego z zapałem sardynki (olej zapewne spłynął po wypielęgnowanym wąsie) i jeszcze nieświadomego tych wszystkich skalistych dziur, które będzie musiał przeskoczyć dalej…
W 1842 roku konserwy były znane już od prawie 30-tu lat. Ich odkrywca Nicolas Appert (swoją drogą też ciekawa postać), hojnie podarował swój wynalazek światu nie patentując go i w żaden sposób nie chroniąc. Jego odkrycie uratowało mnóstwo ludzi, eliminując niedożywienie i szkorbut w wielu armiach i na wielu wyprawach. Sam Nicolas umarł w nędzy rok przed wycieczką Platona. Pierwsze konserwy robiono z grubej blachy. Ta ma nadal ok 1,5 mm…
Edwardzie, Ty jako naukowiec musisz to koniecznie wyjaśnić! Cenny eksponat schowałam dla Ciebie w dyskretnym kopczyku ustawionym na skale o kształcie i strukturze zleżałej krowiej kupy i podobnym do niej w kolorze (przypominającym jeszcze suchy kotlet sojowy moczony w barszczu czerwonym- nie pytajcie dlaczego Jose to robi…). Skała o wysokości ok. pół metra stoi na szczycie moreny przed stawem. Kopczyk w kształcie zgrabnego zawijaska wykonałam z użyciem identycznego materiału, jestem przekonana, że łatwo go znajdziesz. W całej okolicy nie ma ani jednego innego kopczyka, jest za to samotny, z niczym niezwiązany znak GR-u, namalowany na szkierze po drugiej stronie jeziora. Zagwozdka…
Nocą ponad Port de Benasque, którym ekipa poszukiwaczy przygód sprzed 173 lat przedostała się do doliny Benas z Francji widać było dalekie światła Bagneres de Luchon. Ciekawa byłam jak bardzo to miasteczko się w tym czasie zmieniło.–>