stracone kolory

Listopad to przede wszystkim długie zimne noce i straszliwie krótki górski dzień. Prawie wszystkie obozowe czynności robi się z konieczności po ciemku, a czasem też w ciemności szuka drogi czy miejsca pod namiot. W świetle gwiazd i latarki wszystko wygląda inaczej.

Chciałam Wam to pokazać i jak zwykle troszkę się boję. Największym zaskoczeniem na długo naświetlanych nocnych fotografiach są zawsze kolory. Są umowne, bo człowiek wcale ich nie odróżnia nocą. To co wydaje nam się, że widzimy jest dziełem wyobraźni. Oszustwem pamięci. Tym samym jest też późniejsza manipulacja w rawach. Surowe pliki zawsze wyglądają zaskakująco. Gwiazdy świecą na różne kolory, światła latarek są zimne, prawie białe, blask księżyca delikatnie złoty. Dalekie światła miast – o ile je widać pomarańczowe, być może od sodowych latarni. Żałuję, że nie sfotografowałam meteorytów.  Na granatowym, pełnym gwiazd bezksiężycowym niebie ponad Masywem Maladeta widziałam kilka ogromnych lecących poziomo przez kilka sekund, ciągnących za sobą świetlisty ogon jaki znamy z kreskówek.

Nie znam innego okresu w roku, kiedy noc jest bardziej fascynująca niż taką wczesną, łagodną zimą, kiedy góry nie są jeszcze białe, a spanie w namiocie nie jest szaleństwem.

Pireneje, listopadGaleria najlepszych (jak mi się wydaje) zdjęć z listopada jak zwykle na mojej stronie z fotografiami.

Share

Masyw Maladeta listopad 15 cz1

Pomysł na ten listopadowy wyjazd pojawił się niespodziewanie. Jose dostał urlop, prognoza pogody była wspaniała. Temperatury na wszystkich portalach meteo wyglądały całkiem jak latem. Niebo bezchmurne, wiatry słabe. Zdecydowaliśmy się na najwyższy rejon Pirenejów. Miejsca, które paradoksalnie znaliśmy najmniej, bo przerażał nas panujący tam latem tłok. W listopadzie mało prawdopodobny. Inspiracją był artykuł Edka Krzyżaka o historii zdobycia Aneto. Czytając go kilkukrotnie zdałam sobie sprawę jak mało znam okolice najwyższych pirenejskich szczytów i jak ciekawie musi tam być.

Wyruszyliśmy z Barcelony koło południa i chociaż dojazd w dolinę Barrabes nie jest specjalnie długi, bardzo szybko skończył nam się dzień. Już prawie o zmroku dojechaliśmy do wsi Aneto i bezskutecznie szukając parkingu wbiliśmy się w poszarpaną drogę wspinającą się (jak wyglądało z mapy) aż nad Estany Llauset. Jechaliśmy powolutku, niepewni czy się da i czy na pewno wolno. Bardzo szybko nabraliśmy wysokości. Asfalt przeszedł w ubity grunt, który być może był kiedyś czymś innym. W zakamarkach doliny widać było kilka rolniczych zabudowań, dalej (czyli wyżej) ruiny Refugio Llauset- na mojej mapie nadal oznaczonego jako schron. Zaparkowaliśmy tam na moment, gotowi przenocować, ale z góry zjeżdżał jakiś samochód. Droga znikała w dziwacznych tunelach i chyba nie robiła się gorsza czy mniej przejezdna. Kierowca zjeżdżającego pojazdu potwierdził, że się na pewno da, więc nadal poruszając się bardzo ostrożnie wturlaliśmy się na przeciwległy stok, zakręciliśmy w tunelu, wyjechaliśmy na zewnątrz i stanęliśmy na wprost oświetlonych wrót. Chwila konsternacji… 2000 m npm. Ani śladu żywego ducha, ale wrota najwyraźniej otwarte. Wjechaliśmy. Tunel był staroświecki i długi. Wykuty kilkadziesiąt lat temu. Jak podejrzewał Jose rękami politycznych więźniów. Z sufitu kapało, pod kołami trzeszczały kamyczki. Tuż przed końcem z bocznego korytarza wylazł biało czerwony znak GR-u, a kilkadziesiąt metrów dalej znów nas zatkało. W międzyczasie zapadła noc i nagła ściana ciemności poza tunelem spowodowała, że zgłupieliśmy. Tak jakby nam się wszystko urwało… Jose ruszył ostrożnie i w końcu światła vana trafiły na cokolwiek innego niż noc. Nad brzegiem jeziora Llauset na niewielkim, otoczonym barierką balkonie leżał sobie wygodny parking, a na nim dwa puste samochody. Za tym wszystkim zaczynał się znakowany szlak.

Noc była lodowata i ciemna. Bezksiężycowa, bezwietrzna. Spokojna. Siedząc wygodnie przy składanym stoliku i popijając ciepłe mleko (zapomnieliśmy nabrać wody) pomyślałam, że gdybym była francuskim myśliwym (bo któż inny mógł być górskim przewodnikiem w 1842r) i gdybym obiecała doprowadzić pod przełęcz Coronas rosyjskiego oficera pod rękę z normandzkim botanikiem na domiar złego niosąc wszystkie ich rzeczy (jak wynika z tekstu Edka na terenie Aragonii trzeba było zostawić konie) na pewno nie wyłaziłabym na żadną z przełęczy Alba. Pica d’Alba to wysoki, raczej szczupły szczyt. Jeden z tych, które wygodniej obejść. Czy taki plan pasowałby do Edkowego opisu? Pojęcia nie miałam, ale żeby to sprawdzić najlepiej było pójść w drugą stronę. Sam Aneto nie jest sporny w tej kwestii. Drogą przez Collado Coronas podchodzi rocznie pewnie z kilkaset osób. Ciekawiło mnie co było wcześniej. W jaki sposób dotarli tam idący od Rencluza Platon de Tchihatcheff, Albert de Francueville i ich czterej przewodnicy: Bernard Arrazau Ursule, Pierre Redonnet, Pierre Sanio i Jean Sors Argarot.

A wszystko to w czasach kiedy Pireneje były nieznane i dzikie… Zaledwie 174 lata temu.—>

Share
Translate »