Góry Pontyjskie cz6

Mapa pokazuje, że droga kanionem ma 14 km długości, ale jest pusta i piękna więc idziemy. Co jakiś czas mija nas samochód. Miga światełko na dachu, mężczyźni wewnątrz noszą jaskrawożółte kamizelki. Machają i zwalniają, bo nie ma pobocza, nie ma gdzie uciec. Dolina wznosi się prawie niezauważenie. Za nami pojawiają się płaskie lesiste szczyty gór, jak te które tak nam się podobały przedwczoraj. Kruche skały tnie czasem ścieżynka i bywa, że widać dokąd prowadzi. Wyżej jest taras z ruiną domku i kępą podsychających drzew, zwykle figowych. Niektóre dróżki prowadzą donikąd. Owoce popękały, pogniły. Część musiała jakoś dotrzeć do drogi i tam też powysiewały się figowe krzaki. Sięgam do tych, które są najbliżej. Są słodkie, zielone lub fioletowo brązowe, czasem podziobane, część już spadła. Dziwi mnie, że nikt ich nie zbiera. Jest gorąco. Chowamy się na moment w chaszczach przy strumieniu, pluszczemy trochę. Woda jest wartka i lodowata, klarowna, choć nurt upstrzony śmieciami, worki foliowe ponawiane na kamienie, butelki uczepione konarów.

Przy drodze leży kilka wsi. W jednej mijamy coś co być może jest tutejszym barem- miejscem gdzie się pija herbatę. Nie widać ludzi, więc nie wiemy jak sprawdzić. W tej samej wsi jest też duży drewniany meczet. Droga rozwidla się, ktoś radzi żeby iść na wprost, ale to miejsce o którym mapa.cz nic nie wie. Nasza odnoga jest szutrowa, rozjeżdżona. Dolina poszerza się. W kolejnej wsi trafiamy na sklepik zapchany tak, że trudno wejść. Robimy zakupy, byle jakie, bo nie ma wyboru, sączymy colę, bo nie ma tam nic innego. Wychodzimy kiedy właściciel zaczyna namawiać na nocleg. „Dalej”- wskazuję ręką, choć tam nic nie ma, a on od razu, zrezygnowany bez odrobiny oporu odpuszcza i wraca do siebie.

Drogę w tej wsi wyasfaltowano. A jednak nic nie wygląda tu na zadbane i nic nie wygląda przyjaźnie. W oknach, nawet w okienkach komórek są kraty, podwórka wydają się opuszczone, pozarastane, kilka dużych budynków się rozpada. Nie widzę miejsca na namiot, nie chcę spać w żadnym z tych zapuszczonych domów, nie ma gdzie skręcić bo dolina jest rozjeżdżona, rozryta, na zboczach pracują buldożery i koparki. I nagle po prawej widzimy duży budynek z rządowym (jak nam się wydaje) szyldem. Policja? Straż? Głębiej, kilkadziesiąt metrów od ulicy stoi nowoczesny hotel (bez szyldu). Przy stolikach siedzą mężczyźni, których widywaliśmy wcześniej w kamizelkach. Część jeszcze w roboczym ubraniu. -Zajrzymy?- kuszę Jose. Chwilę trwa zanim znajdzie się ktoś, kto mówi po angielsku. To hotel robotniczy, ale może jeśli mamy szczęście znajdzie się miejsce.

Menadżerka ma długie rozpuszczone włosy i jest w dżinsach. Rozumiemy się jakoś wpół na migi. Pokój jest śliczny (i tani), jest też równie ładna kuchnia gdzie możemy sobie ugotować. I sklep z czymś co przypomina bar. -Za moment- mówię- muszę tylko spytać o coś budowlańców. Wracam na dziedziniec, ale człowieka, z którym rozmawiałam wcześniej już nie ma. Nikt mnie nie rozumie, schodzi się coraz więcej ludzi, a niewinne pytanie: „czy rozryli całą drogę w dolinie czy da się przejść?” urasta do rozmiaru monstrum. -Co tu się dzieje? Co robicie?- pytam kierownika (po którego przed chwilką ktoś poleciał). Jest zły, gulgocze tak że przypomina mi się, że Turcja po angielsku to indyk. Ani przez moment nie patrzy mi w oczy. -Nie można!- oznajmia kiedy naciskam, a chłopak z recepcji tłumaczy. -Nie wolno przejść?- precyzuję – przecież na mapie to jest publiczna droga. Gulgot nie milknie przez kilka minut szyja mężczyzny czerwienieje, wymieniamy z menadżerką porozumiewawcze spojrzenia, dziewczyna próbuje mnie ratować, ale chyba to nie pomaga.

-Macie pozwolenie?- wydusza z siebie w końcu rozzłoszczony i przez ułamek sekundy patrzy mi w oczy. -Na co? Od kogo?- teraz ja zaczynam się denerwować- Czy w Turcji nie wolno chodzić po drogach?-Dziewczyna znów próbuje go udobruchać, ale chyba robi się jeszcze gorzej- Czy wy w ogóle jesteście małżeństwem?- mężczyzna zamiera i tym razem nie spuszcza oczu z mojej twarzy- oczywiście, że nie!- mówię i prostuję się. Teraz jestem od niego sporo wyższa.- dlaczego mielibyśmy być małżeństwem?- Odpowiedź jest równie absurdalna jak pytanie i część ludzi za moimi plecami kręci się niespokojnie, pewnie hamując śmiech. Kierownik dzwoni do swojego szefa i jego głos wreszcie zaczyna się uspokajać.-Dokumenty- mówi rozkazująco, ale zanim powiem, że je mam w pokoju recepcjonistka (choć nawet nas nie poprosiła o paszporty) mówi-wiem kim są, przecież u nas śpią . -Wyjdziemy wcześnie rano, chcemy tylko przejść na drugą stronę, za przełęcz- mówię i niewidocznemu szefowi po drugiej stronie telefonu to wystarcza. Tłumek rozchodzi się jakby ktoś spuścił powietrze z balonu. Zapada zmrok.

Zazdroszczę Jose czasu, który mi uciekł, na długi prysznic, na pranie. To pierwsza taka możliwość odkąd wyruszyliśmy znad Morza Czarnego.

Ranek jest wilgotny, prognoza pogody deszczowa. Kiedy wspinamy się powolutku rozjeżdżoną przez buldożery drogą w dolinie, która wygląda jak plac budowy nie ma nikogo. Dopiero wieczorem dowiemy się, że nie powstaje tu szosa (jak sądziliśmy) tylko kopalnia złota. Zaczyna padać w połowie podejścia i jak na zamówienie znajduje się sucha koliba gdzie mieścimy się bez problemu z plecakami. Kiedy ruszamy, choć nadal mży po budowie jedzie pojedynczy samochód, być może ktoś wypatruje gdzie poszliśmy. Jesteśmy tuż pod przełęczą kiedy z dołu, z dziwacznych pustynnych zboczy przypominających geotermalne obszary Islandii zaczną dobiegać odgłosy wybuchów i szum spychaczy czy koparek. Wieś, która leży ponad tym wszystkim jest pusta i cicha. Wzdłuż drogi posadzono rzędami ałycze, zbieramy owoce, już przejrzałe, złotawo pomarańczowe, buraczkowe i śliwkowe niewiele się różnią smakiem. Tuż pod granią ze skały wypływa maleńkie źródło, po drugiej stronie droga opada suchym iglastym lasem. Niebo jest bure, kolory blade, czasem lekko mży. Mijamy kilka opuszczonych wsi, w niektórych zostały piękne drewniane chaty, w innych opadają dojrzałe ulęgałki podeptane czasem przez niedźwiedzie. Ten stary świat przecina ogromna linia energetyczna być może prowadząca do kopalni. Dziwnie wyglądają niepodłączone do niej gospodarstwa bez prądu.

Przed jedną z wiosek, która też wydaje nam się pusta trafiamy na plamę świeżej krwi (może ktoś właśnie ubił kurę?), przy wodopoju uśmiecha się do nas kobieta w szarawarach. Dachy mają niezwykłą konstrukcję, jaką widziałam ostatnio w Arizonie. Na belkach ( które są nieociosanymi pniami) leżą długie połupane wzdłuż pniaków szczapki spiętrzone w grubą (półmetrową) warstwę.

Za ostatnim domem wchodzimy w ciemny las poprzecinany słonecznymi polankami. Droga opada, i długo trzyma się trawersu wyciętego w bardzo stromym zboczu. Daleko na wzgórzu na wprost nas widać zielony mur, myślimy że to jakaś wielka owczarnia. Dróg nie ma na mapie, więc nawet nie jesteśmy pewni czy tam idziemy. We wsi, znów tak cichej jakby tam nikogo nie było słyszymy samochód. Przyśpieszamy żeby wypytać gdzie iść, ale choć turla się powolutku na nierównościach i gołych skałach znika zanim go dopadniemy. Skręcamy w górę, bo stamtąd zjechał. Droga kończy się przy opuszczonych szałasach, zostaje słabo widoczny ślad czy ścieżka trawersująca zbocze. Prowadzi do budynku otoczonego zielonym murem, ale to wcale nie jest gospodarstwo. To nowoczesny, ogrodzony betonową ścianą i siatką z drutem kolczastym letni dom. Wydaje nam się nie na miejscu (po zabytkowych wsiach), oboje nawet nie rozmawiając myślimy, że ktoś kto go tu zbudował, bez poszanowania dla krajobrazu i tradycji, na pewno nie zgodzi się na biwak blisko, może nawet nie dostaniemy wody ( bo skąd taki ostentacyjny mur, nie lubią ludzi?), że lepiej minąć to miejsce jak najszybciej i poszukać czegoś normalniejszego na noc. Kiedy podchodzimy bliżej widzimy pracujących w grządkach ludzi. Zielona betonowa ściana utrzymuje maleńkie pólka uprawnej ziemi. Przyśpieszamy żeby się nie rzucać w oczy, ale jedna z kobiet (jak inne okutana chustką) pali i ona pierwsza nas zauważa. – Mówicie po niemiecku?- słyszę, więc potwierdzam, że tak.

Siadamy na tarasie ze wspaniałym widokiem na góry. Na zachodzie pada drobny deszcz i opadającą gwałtownie dolinę oświetla rozmyte nieziemskie światło. Herbata, jak to w Turcji zamienia się w kolację i propozycję noclegu. W namiocie, ale na równej trawce i z łazienką. Jesteśmy wdzięczni, bo widok, bo siatka co chroni od niedźwiedzi, bo ciepła woda…

Kolacja jest pyszna, miło jest swobodnie pogadać (na tyle na ile pozwala mi niemiecki, od nieużywania przerażająco kulawy). Pan domu jest budowlańcem. Ma własną firmę. Kobieta, która nas zagadnęła mieszka w Niemczech i przyjeżdża tu do brata na wakacje. Ludzie, którzy zbierali kartofle to ich siostry z mężami, mieszkający niżej w dolinie. Sprzątają plony przed zimą. Nocą, już długo po zmierzchu mija nas cichutkie stado owiec i pasterz wpada do nas na kolację.

-Gruziński lub ormiański, nie wiemy- słyszę, kiedy przyglądam się wspaniałemu rzeźbionemu kamieniowi zdobiącemu kominek. -Brata firma rozbierała stary dom, nikt go nie chciał więc zabrał tutaj. Może być nawet z 11 wieku-. Byłem w Gruzji, w Armenii, w młodości na motorze- mówi pan domu i w Azerbejdżanie, ale tam choć kraj też piękny ludzie już nie są tacy przyjaźni jak u nas.

Na śniadanie przyjeżdżają siostry z rodziną. Cała czwórka rodzeństwa jest do siebie bardzo podobna. Wysocy jasnoocy blondyni. Na długim stole leży mnóstwo dobrego jedzenia, większość rzeczy widzę pierwszy raz, więc próbuję, bo jestem bardzo ciekawa. Już wcześniej (choć od lat byłam na diecie bezglutenowej) skubnęłam chleba serwowanego tu do wszystkiego i wszędzie. Trudno nieustannie tłumaczyć, że nie mogę, więc zjadłam i nic się nie stało. Uspokojona spróbowałam kolejny raz i teraz już się nie hamowałam. Byłam przekonana, że dolegliwości przeszły, że jestem normalna, jak wszyscy wokół. Co za swoboda!

Share

Góry Pontyjskie cz5

Choć do wyboru jest ścieżka i droga ruszamy drogą, bo wydaje się prostsza. W połowie zbocza kończy się na ocienionej wielkimi dębami polanie, a oparty o pień jednego z nich pasterz zdziwiony odrywa się od ekranu smartfonu i pokazuje, że to nie tu, że iść z powrotem. Próbuję zagadać, ale nie znamy wspólnego języka. Wracamy do miejsca gdzie na czymś co mogło być rozstajami utknęła potężna kałuża. Nie od razu rozumiemy, że opadające w naszą dolinę osypisko było (być może jeszcze niedawno) gruntową drogą. To nie pierwszy raz kiedy widzimy oberwane zbocza, ale pierwszy, kiedy to co zostało jest zbyt strome żeby je bezpiecznie pokonać. Glina zesztywniała. Miękkie buty nie pozwalają na wybicie stopni. Próbujemy i wyżej (kolczaste chaszcze) i niżej (rzeka wpada do wąskiego kanionu). Jose upiera się i w połowie skarpy znajduje ślady wyciśnięte kiedyś w błocie przez niedźwiedzia. W skwarze zaschły i skamieniały tworząc troszkę zbyt rzadki ciąg solidnych stopni. Wracamy na drogę, musi być nieużywana od dawna, bo pozarastała. Kwiaty, zioła ciągną się aż do wsi przycupniętej w dolinie sporej rzeki. Resztka gruntówki wpada do koryta potoku. Przed nami idzie para starszych ludzi niosąc kosze (jak nam się wydaje z praniem). Wdrapują się na betonowe obrzeże, fragment dawnej regulacji rzeczki. Idziemy murkiem jak po równoważni, aż zdziwieni puszczają nas przodem wskazując pieszy most na głównej rzece. W kanionie jest upalnie i sucho. Szosa, kiedyś asfaltowa lub betonowa jest skruszała, zasypana ziemią skalne ściany zbiegają się tworząc tunel. Idziemy na północ przez kilka godzin. Raz czy dwa udaje nam się zbliżyć do rzeki i pochlapać, schłodzić stopy. Miejscami trafiam na dojrzałe jeżyny. Dolina czasem się poszerza, na łąkach pasą się krowy. Starsza para przysiadła na skale obok stada. Kobieta dzierga robótkę na drutach, mężczyzna patrzy na nas i podnosi dłoń kiedy wołamy salam alejkum. W płatach cienia kwitną zimowity.

Z kilometr przed miejscem gdzie planowałam skręcić Jose macha na przejeżdżającą ciężarówkę i triumfalnie, jak jakieś ważne (i dziwaczne) persony wjeżdżamy do wsi stojąc za kabiną szoferki z twarzami wystawionymi na wiatr. We wsi są ludzie, zagadują nas, śmieją się i żartują, ale niczego oczywiście nie rozumiemy. Udaje mi się dogadać tylko z naszym kierowcą. Rozumie gdzie chcę dojść, ale ja nie rozumiem jak pokazuje drogę więc prowadzi nas do polanki gdzie trzeba skręcić w las. Już wieczór i w cieniu robi się chłodno. Nie ma ścieżki, intuicyjnie wyszukuję przejście wśród skał i drzew i trafiam na zakręt polnej drogi. Wyżej widzimy maleńką wieś i wiemy już, że nie dojdziemy dalej przed nocą.

Przy pierwszym domu gotuje się gar ziemniaków. „Pewnie dla świń” myślę, zapominając, że muzułmanie ich nie jadają. W jednym z ogródków pracuje mężczyzna, pytamy czy możemy gdzieś rozbić namiot, wskazuje wyżej. Na stoku, tuż przed krawędzią lasu stoi nowy, drewniany dom. Wydaje się nam zbyt ładny, zbyt nowoczesny, podejrzewamy, że zbudował go sobie jakiś bogaty człowiek jako daczę, i że pewnie nikogo tam nie zastaniemy. Słońce nurkuje już za grań Kackaru, niebo ciemnieje. Na pylistej drodze co i rusz leży niedźwiedzia kupa. Wchodzimy pomiędzy ruiny kamiennych budynków. W jednym z ogrodów kobieta wykopuje kartofle. Odpowiada na powitanie i woła. Przychodzi dwóch chłopaków w kapeluszach. Mówią po angielsku i prowadzą nas do nowego domu. Z bliska nie jest już taki duży i nie jest pusty.

Czujemy się zawstydzeni, nie chcieliśmy robić nikomu kłopotu, w przedsionku stawiamy plecaki i buty. Ciemna złotawa lampka oświetla otwarte wnętrze o ścianach z nowego jasnego drewna. W kącie pomiędzy wiadrami z mlekiem siedzi kobieta w tradycyjnym stroju i obraca dźwignią ręcznej wirówki. Urządzenie musi być bardzo stare, korpus jest metalowy, zdobiona złotem jak pierwsze maszyny do szycia 100 lat temu. Śmietana skapuje do wiadra. Kobieta wygląda jak postać na starym obrazie. Na nasz widok odwraca się i uśmiecha nie przerywając pracy. – Zepsuła nam się elektryczna wirówka- mówi Sedat starszy z chłopaków.

Nie ma mowy o rozbijaniu namiotu. Zostajemy na kolacji. Sedat jest absolwentem ekonomii, jego brat studiuje leśnictwo. Tata, który podjeżdża już po zmroku jest budowlańcem. -Był w Kijowie kiedy wybuchła wojna- mówi Sedat- Uciekł pierwszym samolotem-. Siadamy w jednym z pokoi wyłożonym miękkimi tkaninami. W piecyku buzuje ogień, jest ciepło. Mama, która wydaje mi się bardzo młoda szykuje kolację, chłopcy przynoszą potrawy na wielkiej tacy i stawiają je przed nami na podłodze. -Nie wiem jak się zachować- mówię młodszemu na widok mnóstwa miseczek i talerzyków. – Jedz rękami- odpowiada ze śmiechem. Waham się chwilę, czekając aż przyjdzie mama, ale ona z nami nie siada. W telewizji przemawia Erdogan. Myślę, że wreszcie rozumiem co znaczy zwrot „siedzieć po turecku” i oczywiście bardzo mi cierpną nogi. -To tradycyjny dom- śmieje się Sedat kiedy się kręcę.

Jedzenie jest pyszne. Prezydent przemawia przez dwie godziny, łapię tylko pojedyncze słowa. Azerbajdżan, Karabach… Rozumiem, że znów wybuchła wojna. -Kto zaczął?- pytam, Sedat odpowiada, że Armenia. Nie chcę drążyć.

Śpimy w pokoju braci, oni przenoszą się na podłogę w salonie. Nie da się z tym nic zrobić (naprawdę wystarczyłby mi balkon), więc z poczuciem winy za to wieczorne najście (i wdzięczności, że nie musimy się bać niedźwiedzia, co często włóczy się wokół domu) rozkładamy się w malutkiej sypialni tak jak dzienny pokój wyłożonej tkaninami.

Rano wychodzę popatrzeć na poranny obrządek. Zwierzęta stoją po kilka w drewnianych oborach. Krowa, którą akurat podłącza się do dojarki dostaje wiaderko gruszek i jej towarzyszki węszą tęsknie czekając na swoją kolej. Maszyny dogląda ojciec, mama ubrana w szarawary (dopasowane kolorem do sweterka i kaloszy) czyści podłogi z gnoju. – Naprawdę? Nie odwrotnie? -dziwi się Jose jeszcze z łóżka, kiedy mu to opowiadam.

Przy śniadaniu taca/stolik ląduje na podwyższeniu i nie muszę się już męczyć na podłodze. Rozumiem ukradkowe uśmiechy i jestem wdzięczna. Trudno, nie przywykłam. Pod koniec mama przysiada się do nas na chwilę, a młodszy brat pożycza samochód starszego i zjeżdża do miasta. To letni dom. Zbudowany niedawno przez ojca. Rodzina mieszka w nim co roku przez kilka miesięcy. -Jest jeszcze jeden, to dlatego trzymamy konia- wskazuje Sedat. -Tam wysoko już nie dochodzi droga. – Jak długo tu zostaniecie?- pytam- Do listopada. Dopóki nie spadnie śnieg.

Wychodzimy obładowani świeżą śmietaną, serem, chlebem i gotowaną wołowiną. Są też owoce, pomidory i masło. Podobnie jak poprzednio (choć tu dużo bardziej, bo mogliśmy swobodnie rozmawiać) zaskakuje nas uczucie równowagi. Ludzi i ziemi, historii i nowoczesności, wschodniej i zachodniej kultury. Miasta i wsi. Jakby to wszystko mogło istnieć jednocześnie nie szkodząc sobie nawzajem i nie wypierając się. Jakby nikt z nas nie musiał dokonywać wyboru. I wystarczyło tylko znaleźć właściwe miejsce i być sobą. „Może nie mają wyboru? Może o wszystkim decydują rodzice, tradycja?” Tłucze mi się po głowie. Niewiele wiem.

Ścieżka, która pokazał nam Sedat zarosła. Nie ma jej oczywiście na mapie więc troszkę się stresuję, ale idę intuicyjnie jak zwykle, tam gdzie najłatwiej uda się przejść i trafiam. Wzdłuż grani ciągnie się ślad, wydeptany chyba przez zwierzęta. Idziemy rozgrzanym lasem, w zapachu igieł. I choć ojciec Sedata mówił żebyśmy zeszli co Camlica, zostajemy na grzbiecie wśród jaskrawo liliowych zimowitów i suchych traw. Po prawej ciągną się zamglone szczyty Kackaru, po lewej zielona dolina otoczona podciętymi skałami. W południe trafiamy na opuszczony już pasterski domek. Ściany wewnątrz są zawieszone dywanami, na schodku leży zapomniane mydło. Jose znajduje źródło, wypełniamy butelki i wędrujemy łagodnymi grzbietami do wieczora.

Nocujemy w kamiennym domku przy owczarni. Nocą strasznie harcują myszy i muszę sobie rozbić moskitierę. Jose śpi jak kamień jak zwykle. Schodzimy polnymi drogami z dalekim otwartym widokiem. Zamglone, jakby wyprane z kolorów góry ciągną się aż po Gruzję, po Morze Czarne. Pachną jałowce, wiatr głaszcze łany suchych traw. Przy miejscu piknikowym stoi toaleta i śmietnik. Nie widać ludzi.

Niżej zaczyna się szersza szutrówka. We wsiach spotykamy głównie kobiety. Najczęściej rozmawiają przez telefon lub na nim piszą. Narasta upał, więc siadamy przed meczetem, przy kranach z wodą. Z góry wolno turla się ciężarówka z kolorowo ubranymi ludźmi na pace. Zwalnia, więc też wsiadamy. Daleko, kilkaset metrów niżej błyszczy rzeka pocięta zaporami i szosa, może nawet autostrada. Nasza droga opada ciągiem upiornych zygzaków. Wiatr macha kolorowymi spódnicami, bujają się wiadra ze śmietaną. Panie wysiadają w najniższej wsi. Ktoś podchodzi poczęstować wszystkich figami. Kierowca oznajmia, że jedzie dalej, wiec zjeżdżamy z nim na stację benzynową gdzie spodziewałam się znaleźć sklep, ale są tam tylko słodycze. Kupuję orzechy i chałwę, niski korpulentny mężczyzna zaprasza nas na herbatę. Jest z Niemiec tłumaczy, że nie możemy iść pieszo główną drogą (a jednak trzeba był zejść do Camlica, byłoby bliżej) i proponuje, że jego pracownik nas podwiezie. Wskakujemy, tym razem do szoferki i mijamy kilka tuneli i most. Zaporowe jezioro jest turkusowe. Droga (pierwsza, która odbija na wschód) rozgrzana jak wnętrze pieca. Nie ma dostępu do wody.

Share
Translate »