Alpy Nadmorskie cz8

Remondino leży na 2500 metrach. Na tej wysokości nocą był silny mróz. Wiało i rano dość długo nie chciało nam się wychodzić. Cywilizacja rozleniwia. Na zacisznym, pełnym materaców i koców stryszku trudno było sobie wyobrazić jak to możliwe, że dotąd sypialiśmy w namiocie, i że nawet byliśmy z tego zadowoleni. Budynek Remondino jest nowoczesny, dość ładny. Interesująco i rozrzutnie przeszklony, pełen oznakowań, które w praktyce nie na wiele się zdały. Do końca nie odkryliśmy gdzie właściwie jest toaleta i chyba nie tylko my, bo wyglądając o świcie ujrzałam samotnego faceta sikającego pod samym murem. Higieniczne problemy jakoś uczepiły się tego miejsca i z biegiem czasu nie znikają z mojej pamięci. Schodzenie z trzeciego piętra nocą było przykre. Drabina długa, zimna i stroma. Wiatr porywisty. Włażąc po lodowatych stopniach nie mogłam powstrzymać myśli czy ktoś czasem nie skorzystał z toalety wprost z podestu i co w takim razie popryskał…

Wydostanie się z plecakami też nie było łatwe i jeszcze długo nie mogliśmy darować niedomyślnemu architektowi. Co on sobie w zasadzie wyobrażał? Że do zimowej sali przychodzą ludzie bez plecaków? A co gdyby ktoś był gruby?

Nadal nie mieliśmy zamiaru opuszczać wysokich gór. Kontynuowaliśmy kropkowaną ścieżkę prowadzącą po bardzo stromym stoku do kolejnego schroniska. Drogowskaz zapowiadał 3 godziny, ale podejrzewaliśmy, że będzie dłużej. Początek nie był trudny, pole wielkich kamiennych bloków delikatnie pobielonych przez szron, dalej nietypowy trawers, przecinający bardzo strome trawki i fragmenty skalnych płyt. Najtrudniejsze miejsca ubezpieczono linami. Ścieżka trzymała się blisko grani przecinając kolejne żebra. Widoki były dalekie i piękne chociaż tylko na jedną stronę. Za najbardziej okazałym grzbietem wyjrzeliśmy do skalnego kotła, na którego drugim końcu wypatrzyliśmy malutkie, czerwono pomalowane schronisko. Wydawało nam się, że to niedaleko, w rzeczywistości byliśmy w połowie drogi. Do budyneczku, z bliska równie ładnego jak to, co sobie wyobraziliśmy idąc dotarliśmy już po południu. Rifugio Bozano było jeszcze otwarte. Były ciastka, a sympatyczny chłopak bez problemu pozwolił mi podłączyć ładowarkę (oczywiście, przecież mam energię ze słońca!). Posiedzieliśmy na tarasie z godzinę. Słońce grzało tam prawie jak latem (ale nie od rana-powiedział nam chłopak- rano mam cień i dopiero przed chwilką rozmarzała mi woda w kranie), widoki były bardzo piękne. Po drugiej ruszyliśmy w dół z zamiarem dojścia do biwaku Guilgia. Widzieliśmy go od rana – kropeczkę na przeciwległej grani. Do zmroku zostało nam 4,5 godziny i tyleż widniało na szlakowym znaku. Wiedzieliśmy, że nie zdążymy przed nocą, ale była pełnia, a my mieliśmy dobre latarki. To nie jest trudna trasa. Szlak schodzi pięknym cyrkiem- jednym z najładniejszych miejsc jakie widziałam tym razem, przechodzi przez dno ciemnej doliny i zaczyna się wspinać pełną zakosów wojenną ścieżką. Po przeciwległym zboczu wędrował wieczorny cień. Śledziłam go jakby to był wyścig. Przez długi czas wygrywaliśmy. Byliśmy szybsi od Słońca. Jeszcze w chwili kiedy ostatnie promienie dotykały dna pięknego cyrku miałam wrażenie, że je wyprzedzamy, że dotrzemy na grań, a więc i do biwaku zanim Ziemia odwróci się tyłem do światła. Potem wszystko zżółkło. Skały robiły się pomarańczowe, przeszły w róż, a nad grzbietem, którym przeszliśmy rano wzeszedł księżyc. Cień przyśpieszył i w ciągu kilkudziesięciu minut zrobiło się zupełnie ciemno. Byliśmy jeszcze na stoku, na stromym, ale nietrudnym podejściu. Wcześniej ubraliśmy się cieplej więc uzbrojeni w latarki podeszliśmy spokojnie na zbocze. Z grani widzieliśmy morze świateł. Płaskie, jaskrawe chyba nieskończone. Sprawdziłam telefon i przez chwilkę, tak długo jak widzieliśmy światła miałam też sieć. Potem stok się wypłaszczył, ścieżka zeszła w płytką dolinkę zalaną przez staw. Nasze latarki wymacały w mroku jakieś zabudowania więc stanęliśmy i obejrzeliśmy je. Musiały być chyba wojskowe. Wzdłuż jeziorka, a potem ponad kolejnym ciągnęła się kamienna droga. Szlak do biwaku zboczył z niej po kilkuset metrach i bardzo szybko zobaczyliśmy też sam biwak. A w zasadzie jego łunę. Długo nie mogliśmy zrozumieć co to. Budyneczek, który nie mógł być przecież duży świecił z daleka jak silna lampa. Podejrzewaliśmy, że jest w nim jakaś huczna impreza, ale okazał się pusty. Blask zresztą zgasł kiedy podeszliśmy bliżej. Jego źródłem był księżyc odbity w świeżo malowanym dachu. Ktoś musiał wyremontować biwak dosłownie kilka dni wcześniej. Nadal pachniało rozpuszczalnikiem. Drzwi były jeszcze lepkie od farby i trudno je było otworzyć. Na zewnątrz rozpaczliwie wył wiatr. Skrzył się mróz, a nam, szczęściarzom znów udało się nocować pod dachem!

 

Share

Alpy Nadmorskie cz7

I znów lodowaty poranek z powietrzem klarownym od mrozu. Nad szczytami gonitwa chmur, na stawie fala. Szkoda, że bez odbicia. Kiedy się w końcu zwinęliśmy (niezbyt tym razem pośpiesznie) wyspa na stawie wynurzyła się już z cienia, ale była pod światło i pod wiatr więc to zdjęcie mi zupełnie nie wyszło. Ignorując zbiegający w dolinę Haut Boreon szlak przeszliśmy na oznakowany żółto trawers prowadzący do Refuge Cougourde. Było jeszcze otwarte, tak na pół gwizdka. Dwaj panowie się właśnie zwijali, ale znaleźli chwilkę żeby zrobić nam kawę i przełączyć generator tak, żebym mogła podładować baterie. Nie wiem na czym polega problem, ale najwyraźniej rzecz nie jest bardzo prosta. Podarowano mi tylko 20 minut- dla bezpieczeństwa z minutnikiem. Odnalazły się też dwa ostatnie kawałki tarty z jagodami (wczorajsze, więc w cenie jednego), o którym to cieście (reklamowanym w każdym z mijanych schronisk) Jose marzył już od kilku dni. Osłonięty od wiatru taras, śpiew ptaków (jak to w lesie) i słońce… Do tego najważniejsze, dowiedzieliśmy się jak pójść dalej górami nie schodząc do dróg i wsi. Szlaku nie było na mapie, ale panowie ze schroniska narysowali go nam tak dokładnie, że pomimo mgły trafiliśmy bez wielkich kłopotów. Najpierw wprost do góry za schroniskiem, przed stawem ( Sagnes) w lewo, nadal stromo w górę, potem trawers, wypłaszczenie, malutkie stawki, niewielka przełęcz, spore jeziora (Les Lacs Bessons). Dalej musicie przejść przez rzekę… tu się na chwilkę pogubiliśmy. Wlazła na nas chmura i oblepiła tak gęsta mgła, że chwilami nie widzieliśmy nawet stawu stojąc tuż nad jego brzegiem. Lekko padało. Obejrzeliśmy rzekę niemal po omacku. Wpadała w kanion i jedyne miejsce gdzie dałoby się ją łatwo przekroczyć było tuż przy samym jej początku. Przeszliśmy wciąż widząc na mniej więcej metr. Potem wypatrzyliśmy kopczyk. Dalej wdrapywaliśmy się na górę, sama w sumie nie wiem jak. Kiedy wydostaliśmy się na troszkę bardziej płaską łączkę chmury rozwiały się lekko, a potem długo ocierały o nas pokazując bardzo piękne widoki. Na skale obok opalał się koziorożec. Widział nas, ale to mu nie przeszkadzało. Kiedy odchodziliśmy podeszły jeszcze dwa.

Nad Francją gromadziły się burzowe chmurska, przez resztę dnia uciekaliśmy im i ostatecznie zostały za nami. Przeszliśmy jeszcze przez dwa grzbiety, niewiele pomiędzy nimi schodząc (trawersem obok jeziorek Baisette) i dołączyliśmy do ścieżki podchodzącej z południa na Col de Mercantour. Dalsza droga jest znakowana. Nieregularne czerwone placki prowadziły nas początkowo poszarpaną moreną, a dalej wpuściły w dziki wysokogórski teren wiodący mniej więcej po płaskim (czyli nieustannie w górę i w dół) aż do żlebu opadającego do Rifugio Remondino. Z Col de Mercantour można było też zejść w dolinę, ale tego staraliśmy się unikać. Były chwile, że żałowałam. Trawers po zboczu Cima de Brocan i Il Bastione był męczący i bardzo długi. Trudniejszy niż wcześniejsze nieznakowane szlaki, chociaż być może tylko tak mi się wydawało. Byłam zmęczona, tego przejścia nie ma na żadnej mapie i nie byłam pewna gdzie uda nam się nim dojść. Tuż przed zachodem słońca dotarliśmy do zaznaczonej kropkami (czyli trudnej) ścieżki opadającej z Colle de Brocan. Do Remondino zeszliśmy już prawie o zmroku, podziwiając z góry resztki światła ozłacające francuskie chmurska. Burza nie przeszła przez grań. Noc była gwiaździsta, mroźna i wietrzna. Ucieszyliśmy się bardzo z sali zimowej. Nawet dwukrotnie. Najpierw, kiedy udało nam się ją odnaleźć na strychu (przy prowadzącej do niej drabinie jest strzałka), a drugi kiedy Jose wymyślił jak się tam dostać z plecakiem. Ja się już prawie poddałam…Ewakuacyjne drabiny otoczono okrągłą barierką zbyt ciasną na objuczonego wędrowca i jedynym sposobem przechytrzenia jej okazało się założenie naszego bagażu na brzuch. Niby nic, ale do pokonania były aż trzy piętra, drabina lodowata i całkiem pionowa, a do tego ten upiorny wiatr. Zupełnie mi się nie chciało wychodzić, więc temu schronisku zawdzięczam też brak nocnych zdjęć…

Share
Translate »