Remondino leży na 2500 metrach. Na tej wysokości nocą był silny mróz. Wiało i rano dość długo nie chciało nam się wychodzić. Cywilizacja rozleniwia. Na zacisznym, pełnym materaców i koców stryszku trudno było sobie wyobrazić jak to możliwe, że dotąd sypialiśmy w namiocie, i że nawet byliśmy z tego zadowoleni. Budynek Remondino jest nowoczesny, dość ładny. Interesująco i rozrzutnie przeszklony, pełen oznakowań, które w praktyce nie na wiele się zdały. Do końca nie odkryliśmy gdzie właściwie jest toaleta i chyba nie tylko my, bo wyglądając o świcie ujrzałam samotnego faceta sikającego pod samym murem. Higieniczne problemy jakoś uczepiły się tego miejsca i z biegiem czasu nie znikają z mojej pamięci. Schodzenie z trzeciego piętra nocą było przykre. Drabina długa, zimna i stroma. Wiatr porywisty. Włażąc po lodowatych stopniach nie mogłam powstrzymać myśli czy ktoś czasem nie skorzystał z toalety wprost z podestu i co w takim razie popryskał…
Wydostanie się z plecakami też nie było łatwe i jeszcze długo nie mogliśmy darować niedomyślnemu architektowi. Co on sobie w zasadzie wyobrażał? Że do zimowej sali przychodzą ludzie bez plecaków? A co gdyby ktoś był gruby?
Nadal nie mieliśmy zamiaru opuszczać wysokich gór. Kontynuowaliśmy kropkowaną ścieżkę prowadzącą po bardzo stromym stoku do kolejnego schroniska. Drogowskaz zapowiadał 3 godziny, ale podejrzewaliśmy, że będzie dłużej. Początek nie był trudny, pole wielkich kamiennych bloków delikatnie pobielonych przez szron, dalej nietypowy trawers, przecinający bardzo strome trawki i fragmenty skalnych płyt. Najtrudniejsze miejsca ubezpieczono linami. Ścieżka trzymała się blisko grani przecinając kolejne żebra. Widoki były dalekie i piękne chociaż tylko na jedną stronę. Za najbardziej okazałym grzbietem wyjrzeliśmy do skalnego kotła, na którego drugim końcu wypatrzyliśmy malutkie, czerwono pomalowane schronisko. Wydawało nam się, że to niedaleko, w rzeczywistości byliśmy w połowie drogi. Do budyneczku, z bliska równie ładnego jak to, co sobie wyobraziliśmy idąc dotarliśmy już po południu. Rifugio Bozano było jeszcze otwarte. Były ciastka, a sympatyczny chłopak bez problemu pozwolił mi podłączyć ładowarkę (oczywiście, przecież mam energię ze słońca!). Posiedzieliśmy na tarasie z godzinę. Słońce grzało tam prawie jak latem (ale nie od rana-powiedział nam chłopak- rano mam cień i dopiero przed chwilką rozmarzała mi woda w kranie), widoki były bardzo piękne. Po drugiej ruszyliśmy w dół z zamiarem dojścia do biwaku Guilgia. Widzieliśmy go od rana – kropeczkę na przeciwległej grani. Do zmroku zostało nam 4,5 godziny i tyleż widniało na szlakowym znaku. Wiedzieliśmy, że nie zdążymy przed nocą, ale była pełnia, a my mieliśmy dobre latarki. To nie jest trudna trasa. Szlak schodzi pięknym cyrkiem- jednym z najładniejszych miejsc jakie widziałam tym razem, przechodzi przez dno ciemnej doliny i zaczyna się wspinać pełną zakosów wojenną ścieżką. Po przeciwległym zboczu wędrował wieczorny cień. Śledziłam go jakby to był wyścig. Przez długi czas wygrywaliśmy. Byliśmy szybsi od Słońca. Jeszcze w chwili kiedy ostatnie promienie dotykały dna pięknego cyrku miałam wrażenie, że je wyprzedzamy, że dotrzemy na grań, a więc i do biwaku zanim Ziemia odwróci się tyłem do światła. Potem wszystko zżółkło. Skały robiły się pomarańczowe, przeszły w róż, a nad grzbietem, którym przeszliśmy rano wzeszedł księżyc. Cień przyśpieszył i w ciągu kilkudziesięciu minut zrobiło się zupełnie ciemno. Byliśmy jeszcze na stoku, na stromym, ale nietrudnym podejściu. Wcześniej ubraliśmy się cieplej więc uzbrojeni w latarki podeszliśmy spokojnie na zbocze. Z grani widzieliśmy morze świateł. Płaskie, jaskrawe chyba nieskończone. Sprawdziłam telefon i przez chwilkę, tak długo jak widzieliśmy światła miałam też sieć. Potem stok się wypłaszczył, ścieżka zeszła w płytką dolinkę zalaną przez staw. Nasze latarki wymacały w mroku jakieś zabudowania więc stanęliśmy i obejrzeliśmy je. Musiały być chyba wojskowe. Wzdłuż jeziorka, a potem ponad kolejnym ciągnęła się kamienna droga. Szlak do biwaku zboczył z niej po kilkuset metrach i bardzo szybko zobaczyliśmy też sam biwak. A w zasadzie jego łunę. Długo nie mogliśmy zrozumieć co to. Budyneczek, który nie mógł być przecież duży świecił z daleka jak silna lampa. Podejrzewaliśmy, że jest w nim jakaś huczna impreza, ale okazał się pusty. Blask zresztą zgasł kiedy podeszliśmy bliżej. Jego źródłem był księżyc odbity w świeżo malowanym dachu. Ktoś musiał wyremontować biwak dosłownie kilka dni wcześniej. Nadal pachniało rozpuszczalnikiem. Drzwi były jeszcze lepkie od farby i trudno je było otworzyć. Na zewnątrz rozpaczliwie wył wiatr. Skrzył się mróz, a nam, szczęściarzom znów udało się nocować pod dachem!