To była bardzo zimna noc. Obudziłam się przez świtem, wyszłam z namiotu podejrzliwie. Chrupał szron. Przetarłam oczy i biegiem wróciłam po aparat. Kilkadziesiąt metrów poniżej nas ciągnęło się morze gęstych chmur. Słońce tylko muskało szczyty. Chmury falowały łagodnie. Bajka. Z biegiem dnia kołderka zrobiła się bardziej przezroczysta, na koniec przerzedzając się do firanki. Kiedy po południu znów przekraczaliśmy granicę gonił nas wał szarych chmur, z których na pewno gdzieś tam padał deszcz. Ale to było później. Rano wciąż odwracając się do tej pięknej mgły podeszliśmy do biwaku, spotykając po drodze wielkie stado kozic. Czy raczej muflonów? (jak podpowiedziała mi potem Asia- to koziorożce). Samiec miał piękne, wielkie poroże. Leżał tuż przy ścieżce i tylko łypał na nas okiem. Niezbyt zachęcająco. Kiedy go minęliśmy dostojnie wstał, ale nadal udawał, że nas nie widzi. Samice z małymi odeszły troszkę. Stado było dziwnie wysoko, wśród skał. Jedyna roślinność jaką tam wypatrzyłam to (chyba niejadalne?) osty i liliowe kwiaty o włochatych liściach podziurkowanych przez jakieś owady. Biwak był cieplutki i piękny. Tej lub poprzedniej nocy wpisały się w książkę jakieś dwie osoby. Na ścieżce prowadzącej w dól nie było po nich ani śladu, więc uznaliśmy, że musiały pójść do góry. Normalnie wcale byśmy się nad tym nie zastanawiali, ale dalsza trasa była opisana jako trudna. Pan w schronisku Pagari stanowczo nam ją odradzał. Opowiadał, że stromizna ponad 50 stopni, że skała krucha, że lód. No i że nasze plecaki- istotnie dość okazałe. Powtórzył to Jose we wszystkich językach jakie znał- dla zupełnej pewności, więc teraz idąc (jak się łatwo domyślić) do góry dźwigaliśmy jeszcze i ten ciężar. Wiedzę.
Na początku szlaku stała tabliczka” Solo Excursionisti Experti”. Minęliśmy ją. Potem kawałek podejścia i grań z ostrych, ukośnych płyt. Lodowato i straszna wichura. Dalej stromy, dość stabilny piarg. Potem urwisko. Rzeczywiście nachylone. Potem jeden wąski pasek lodu, a na nim odciśnięty but. Też tylko jeden. Z wybiciem wszystkich potrzebnych nam stopni mieliśmy kłopot. Nie zabraliśmy ani raków ani czekanów. Jose próbował wydłubać coś zimowym butem, ale nadal trzymał mróz i lód zachowywał się jak kawałek skały. Wydawało się już, że go nie pokonamy. Idiotycznie, bo był naprawdę wąski- nie więcej niż 2,5 metra. Też spróbowałam i o dziwo moje buty podbite solidnie gwoździami (to te, którym stale odpadała podeszwa) dały radę wyskrobać stopień. Powolutku zrobiłam ich jeszcze kilka. Przeszliśmy, a dalej chociaż bywało i stromo, i krucho nie trafiliśmy już na nic naprawdę trudnego. Piękna eksponowana trasa. Bardzo byliśmy zadowoleni, że nie wróciliśmy.
Dalej nasz słabo znakowany szlak dotarł do innego bardziej popularnego i zszedł na dno kolejnej dolinki. Podeszliśmy nią aż do granicy. Obejrzeliśmy wojenne baraki na Col de Fenestre, nie bez niespodzianek. Przez okno tuż przed nosem Jose wyskoczył młody koziołek, który potem nie bardzo wiedział co zrobić i nie chcąc wyglądać na tchórza stał tam i stał. My też, bo przecież szkoda go było spłoszyć.
Po włoskiej stronie gromadziły się bure chmurska, francuska była słoneczna. Pozbawione roślinności wysokie góry wyglądałyby jak Mars, gdyby nie wystające z nich częściowo zamaskowane baraki i bunkry. Udało nam się wyszukać trawers, dzięki któremu znów utrzymaliśmy się bardzo wysoko, ponad kolejną doliną. Doszliśmy tak do Pas des Ladres i długo szkoda nam było zejść taki był stamtąd widok!
W końcu już sporo po zmroku, z latarkami szukaliśmy płaskiego miejsca pod namiot kilkaset metrów niżej na łące nad małym stawkiem. Znaleźliśmy całkiem niezłe. Obudowane kamieniami, z wnęką na kuchenkę. Księżyc każdego dnia rósł odrobinkę i kiedy nasza łączka wynurzyła się z cienia gór widzieliśmy gwiazdy odbite w tafli jeziora. Niby to nic wielkiego, a trudno się było oderwać. Wiatr, który wcześniej darł na szczytach strzępy chmur ustał nie zauważyliśmy nawet kiedy i jak. Aż do świtu był spokój, rano znienacka znów zaczęło mocno wiać.