Alpy Nadmorskie cz4

Od rana bardzo mocno wiało. Pewnie dobrze, bo niebo całkiem się oczyściło z chmur. Wysoko w górach było przejmująco zimno, ale schodziliśmy i z każdym krokiem robiło się zaciszniej i cieplej. Na dnie doliny porozbieraliśmy się do krótkich rękawków. Bałam się, że ta trasa okaże się nudna. Na włoskiej mapie była tam zaznaczona droga- na francuskiej tylko szlak. W rzeczywistości drugą stroną rzeki biegł jakiś stary asfalt więc nie chcąc na niego wychodzić zostaliśmy na niezbyt wydeptanej ścieżynce po „naszej” stronie. Dobrze nam się nią szło. Dalej, w miejscu gdzie chyba i tak nie docierała szosa trafiliśmy tam na otwarty domek, najwyraźniej zatrzymany w innych czasach. Zjedliśmy w środku. Na zewnątrz nadal mocno wiało, mniej niż na górze, ale zbyt silnie żeby gotować. Piękne, spokojne miejsce. Kilkaset metrów dalej ścieżka doszła do rzeki trafiając wprost na kamienny most. Droga, której się bałam była wyboista, nierówna, nieprzejezdna i najwyraźniej nieremontowana od kilkudziesięciu lat. Jeszcze wyżej w Dolinie Valmasque trafiliśmy na jej dziwaczne rozgałęzienia i całe zatrzęsienie mostków. Wszystko to już częściowo rozmyte i tylko boczkiem użytkowane jako szlak. Dość popularny, spotkaliśmy kilka grupek. Był weekend, a to piękne i łatwo dostępne miejsce. Jedno z najbardziej znanych w Mercantour. Schronisko Valmasque było otwarte, a jego opiekun (czyli gardien) bardzo miły. Dostaliśmy od niego srebrną taśmę, do zreperowania ułamanej klamry plecaka Jose i żałowaliśmy potem, że krępowaliśmy się wziąć więcej. Co chwila rozpadały nam się inne rzeczy, a samoprzylepną taśmą da się naprawić prawie wszystko.

Dalsza trasa to klasyk Mercantour. Wyraźna znakowana ścieżka przechodzi wzdłuż ciągu pięknych jezior spotykając się przed przełęczą Valmasque z biegnącym z południa GR52. Szłam nim już kiedyś. Dawno temu. Po wypadku w kanionie Bolene wsadzono mi na szyję gorsecik. Nie mogłabym w nim wejść do wody (był z gąbki), ale w górach prawie mi nie przeszkadzał. Obciążone plecakiem plecy bolały mnie nawet jakby trochę mniej. Był lipiec. Piękna słoneczna pogoda. Pamiętam, że nie wzięłam namiotu i kilka nocy przespałam pod gołym niebem. Na Cima Diable był jeszcze śnieg, a w Valle de Merveilles straszny tłum. Tym razem już tam nie szliśmy. Skręciliśmy na zachód i podeszliśmy GR52 jeszcze z godzinę. Już się bałam, że nie trafimy na żadne płaskie miejsce, ale udało się. Jest jedno, dokładnie w kształcie małego namiotu dla pewności obłożone w kółko kamieniami. Na skale obok stoi kopczyk. Żeby tam dojść trzeba troszkę zboczyć odchodząc na skraj urwiska od pięknego płytkiego jeziorka. Po nocnym deszczu było tam więcej stawków, ale pewnie znikają latem. To jakieś 2400 m npm. Na mapie widać tylko jedno, malutkie oczko wodne. Prawie nic.

Share

Alpy Nadmorskie cz3

Zaraz za jeziorkiem Frissone zrobiło się dziko. Szlak wcześniej dość popularny znikł i musieliśmy się domyślać gdzie iść. Kiedy wyruszaliśmy po spakowaniu biwaku staw krył się w lodowatym cieniu. Natychmiast po wydostaniu się na słońce dotknął nas upał. Pozorny, bo na Passo dela Mena był szron. Zejście jest nieuczęszczane. Nieoznakowane, miejscami upiornie strome, a wszystko w wybujałych, śliskich jak igelit trawkach. Długa i dość męcząca trasa z widokiem na głęboką dolinę Sabione prowadzącą aż do Entracque. Znak na dole podaje czas w górę 1 godzina, ostrożne zejście zajęło nam ponad 3. Potem długi trawers po jagodziskach i kamiennych blokach, pełen rozpadlin i dziur. Nasza wina (lub nasza przyjemność). Drugą stroną potoku biegła ścieżka, tylko nie chciało nam się wracać do mostu żeby na nią przejść. Na górze doliny odnaleźliśmy szlak, a z nim wojenną drogę wykutą kiedyś pracowicie wśród skał. Półeczka była zarośnięta malinami, wyjątkowo soczystymi więc ten kawałek też poszedł wolno. Zwłaszcza mi. Lubię dzikie owoce.

Na kolejnym piętrze dogoniły nas chmury. Wykorzystaliśmy wojskowe ruiny żeby siąść i wygodnie zjeść.  W jednym z baraczków urządzono prymitywny schron. Jose zajrzał jeszcze do tunelu wykutego w skałach powyżej chatki. Ja nie zajrzałam. Nie lubię takich ciemnych, podejrzanych miejsc. Tego dnia już nie wydostaliśmy się z chmur. Poczekaliśmy chwilkę i ponieważ się nie przerzedzały, wdrapaliśmy się na bardzo bliską przełęcz (Colle del Sabione). Koziorożec, który przez cały czas pasł się spokojnie nad stawem tylko lekko odwrócił głowę. Poszli, nie ma co przestawać jeść…

Na grani trzymała się gęsta mgła. Weszliśmy w to mleko (do Francji) w kompletnie inny świat! Miejsce stromych, pokruszonych i pozarastanych trawkami skał, zajęły żółte połoniny głaskane przez kłęby chmur. Z niektórych wzgórz patrzyły okienka bunkrów. Gdzieś dalej błyszczał mały staw. Ścieżka doskonale widoczna, wyłożona po bokach kamieniami wyglądała jak pas startowy lotniska dla krasnoludków. Płasko. Podmokło. Coraz wilgotniej.  Zeszliśmy ze szlaku po kilkuset metrach. Nasza pomyślana jako zygzak po Alpach Nadmorskich i Mercantour trasa prowadziła na zachód. W stronę wysokich gór.

Przenocowaliśmy na łączce tuż przed uskokiem doliny (du Sabion). Jak na nas było jeszcze wcześnie, ale chmury zszarzały, zwilgotniały i w końcu lunął deszcz. Rozbiliśmy namiot za późno, tuż przed ulewą. Kolejny raz zjadłam zimną kolację, a potem długo nie mogłam spać. Deszcz bębnił w tropik z wielkim zapałem i mimo woli zastanawiałam się jak bardzo wzbiera pobliski strumyczek. Szliśmy wzdłuż niego od początku, gromadził wodę z całego zbocza. Skapywała z zaschniętych traw, spływała z jagód i paprotek, gromadząc się w stawki za każdym większym kamieniem. W bagienka. W końcu w jedno koryto…  Padało do świtu, potem nagle wstał piękny dzień.

 

Share
Translate »