Wiatr bardzo szarpał naszym namiotem nocą, a przed świtem troszkę złagodniał. Nadal nie dało się gotować, ale mieliśmy przecież co jeść. W sumie noc na grani nie okazała się wcale zła. Za nami roztaczał się piękny widok na Entracque i całe rzędy górskich grzbietów zwieńczonych sylwetką dalekiego Monte Viso. Widzieliśmy je jeszcze długo idąc trawiastym zboczem. Światło, początkowo różowe zrobiło się pomarańczowe i złote, a potem nastał piękny dzień. Na przełęcz (Colle della Garbella) nie było daleko. Siedliśmy tam na chwilkę, żeby zjeść. Z góry widzieliśmy już Palanfre, ale zejście zajęło nam sporo czasu. Najpierw długa wędrówka granią, potem stroma ścieżynka przez zarośla siejących nasiona wierzbówek i łany zrudziałych jagód wśród karłowatych jarzębin. Potem pasterskie domki i labirynt rozwidleń. Jak zwykle szliśmy każde osobno i niechcący pogubiliśmy się. Ta trasa, patrząc na mapie miała bardzo nikły sens, kolejnego dnia musieliśmy znów przejść przez tę samą grań. Wybrałam ją chcąc jak najwięcej zobaczyć, nie ominąć żadnego zakamarka parku Alpi Marittime. Było watro. Dobrze oznakowany szlak wspiął się potem ładną doliną (Vallone delgi Alberghi), minął zamieszkałe przez pasterzy gias (tak nazywają się pasterskie domy po obu stronach granicy) i wdrapał na wysokie piętro z jeziorkiem (Lago Frissone). Tam przenocowaliśmy. Chmury rwały się na sąsiednich szczytach, nocą zasłoniła nas mgła, ale i tak było tam bardzo pięknie. Po drodze, już za Palanfre widzieliśmy samotnego chłopaka z plecakiem. Musiał pość potem w lewo, bardziej popularnym szlakiem GTA, bo już go więcej nie spotkaliśmy.
Tag: chodzenie po górach jesienią
Alpy Nadmorskie cz1
W Alpy Nadmorskie łatwo się dostać tanią komunikacją. Ponieważ Jose leciał prosto z pracy i miał połączenie tylko do Bergamo, umówiliśmy się w Mediolanie. Miałam cały dzień, mój lot był wcześnie rano. Myślałam, że połażę i pofotografuję, ale padało i ostatecznie sporo czasu spędziłam w Muzeum Sztuki Współczesnej. Jest tam kilka perełek, ale najciekawsza była duża wystawa poświęcona relacji malarstwa i fotografii. Kilka lat temu widziałam podobną ekspozycję w Londynie, ale o ile tam pokazano prosty wpływ zdjęć na malarstwo- przede wszystkim jako rodzaj szkicu, tutaj zobaczyłam prawdziwy dialog. Bardzo ciekawe i dające do myślenia zestawienie prac, głównie obrazów, ale były też fotografie mierzące się z typowymi problemami malarstwa.
Samolot Jose się spóźnił. Przez to uciekł nam tani pociąg do Turynu, ostatni, który miał połączenie do Cuneo. Pani w okienku poradziła nam żeby go dogonić ekspresem i okazało się, że kupione w ostatniej chwili bilety były tylko o 8 euro droższe, a pociąg aż o godzinę szybszy. Zapomniałam jak się nazywał, ale pędził jak TGV. Jechał z Rzymu. Potem bieg po turyńskiej stacji (na przesiadkę jest tam tylko 5 minut, więc znów zapomnieliśmy skasować bilety…) i klekocący regionalny pociąg do Cuneo. Padliśmy i wysiedliśmy prawie wyspani. Było chwilkę po północy. Hotele pozamykane lub pełne. W ostatnim (Cuneo jest naprawdę malutkie) sympatyczny pan poradził nam żeby rozbić namiot… -Jak to? Gdzie?- zamurowało nas- O tu, tu mamy park. Tak zrobiliśmy. Na skwerku była też niezła altanka, ale Jose zajrzał i stwierdził, że jednak nie, bo tam już chyba ktoś mieszka. Rzeczywiście wokół leżały porozrzucane rzeczy bezdomnych. Postawiliśmy nasz namiocik obok zabawek dla dzieci. Nikomu tam najwyraźniej nie przeszkadzał. Rano poszliśmy na kawę (i do toalety) do pobliskiej przyjaznej knajpki. Za to chyba najbardziej kocham Piemont. Łączy pogodę i przyjacielski luz południa z czystością i ładem północy.
Całe przedpołudnie zeszło nam na zwiedzaniu Cuneo i to nie dlatego, że jest tak interesujące lub tak duże. Tych z Was, którzy tak jak ja, kojarzą je tylko z powieścią Umberto Eco zapewniam, że jest dokładnie takie jak je opisano. Niewielkie, niewyróżniające się i spokojne. Wciśnięte w malownicze zakole rzeki otaczającej miasto niemal ze wszystkich stron. Czyste, odrestaurowane, bardzo przyjemne. Pierwszym autobusem, który wyjeżdżał z miasta w góry- był szkolny kurs odwożący uczniów do Entracque. Chwilkę po pierwszej. Baliśmy się, że się nie zmieścimy, ale tłum wylewający się ze szkół rozszedł się po bardzo wielu podjeżdżających masowo autobusach i w naszym był nawet pewien luz. Przed południem kupiliśmy brakujące mapy i wszystko inne, co mogłoby się przydać. W górach padało więc nawet nie było nam tego czasu żal. Siąpiło nadal kiedy wysiedliśmy i jeszcze z godzinę później, kiedy podchodziliśmy szosą. Interesujący nas szlak zaczynał się w górskiej wioseczce Trinita. Gdzieś w połowie podejścia zabrał nas jakiś niewielki samochód (najpierw minął, a potem wrócił i spytał czy nas nie podrzucić. Niezwykłe, bo nawet nie machaliśmy).
Deszcz uspokoił się i zaczęliśmy podejście już bez płaszczy i przeciwdeszczowych spodni. Wieczór był piękny, mgła utrzymała się tylko w dolinie, a my z rozpędu i z gapiostwa minęliśmy miejsce gdzie mieliśmy zamiar rozbić biwak i wyleźliśmy na ostrą, wietrzną grań zdziwieni i bez zapasu wody.
Robiło się ciemno. Jose zabrał latarkę i zbiegł do rzeczki, którą minęliśmy prawie pół godziny temu, a ja prośbą, groźbą i fortelem zmusiłam nasz namiot do zatrzymania się w jedynym możliwym płaskim miejscu dokładnie na samej grani. Tylko raz strzelił focha i poderwawszy zgrabnym susem całą płachtę wypluł mi wszystkie szpilki w gęste trawska i odrzucił ustawione precyzyjnie kijki. Uciekłby, gdybym go nie przechytrzyła i jeszcze przed rozwinięciem nie przywiązała linką do bardzo ciężkiego plecaka Jose…
Nie ma to jak dobra latarka. Nic się nawet przy tej zabawie nie zgubiło. Jose wrócił po półgodzinie udowadniając tym samym, że prędkość bez plecaka jest co najmniej dwukrotnie wyższa niż z.