Dotarcie do samochodu zaparkowanego przy schronisku Fornet na końcu doliny Aneu zajęło nam niecałe 3 dni. Pogoda ustaliła się. Padało i wiało okrutnie. Z Esterri gdzie podrzucił nas uprzejmy rzeźbiarz, można by wprawdzie podjechać do Fornet- jest droga, niemniej łapanie stopa w deszczu niezbyt nam się podobało, a autobusy nie kursowały. Poza tym mieliśmy jeszcze kilka dni, a od paskudnej pogody nie było gdzie uciec. Lało w całych Pirenejach. Pomyśleliśmy, że pójdziemy nisko, łatwymi nieryzykownymi drogami. W dolinie Anneu wyznakowane wiele ścieżek. Zapakowani świeżym jedzeniem, ogrzani i opici kawami (przesiedzieliśmy kilka godzin w barze- ładowałam baterie), poszliśmy najpierw do Valencia d Aneu zobaczyć średniowieczny zamek. Okazał się ruiną. Pracowały przy nim koparki, a obok budowało się nowe osiedle. Szkoda, bo to miejsce z pięknym widokiem. Za zamkiem odszukaliśmy dróżkę do Sorpre biegnącą nad rzeką Bonaigua przez łąki i bukowy lasek, minęliśmy wieś i poszliśmy dalej do Arreu. Kiedy byliśmy tam ostatnio, w grudniu 2012 kościół był otwarty i urządzony jak schron. Teraz założono tam kłódkę. Nie było jednak problemu. Arreu to duża wyludniona wieś. Przenocowaliśmy w ziemiance, pozostałej po pierwszych, już zburzonych zabudowaniach nie wiedząc, że dalej jest kilka opuszczonych domów w bardzo dobrym stanie. Zwiedziliśmy je kolejnego dnia. To niezwykle miejsce. Jakby cofnęło się czas. Napiszę Wam o nim kiedyś oddzielnie. Jest tego warte.
Poprowadzona wzdłuż doliny ścieżka minąwszy Arreu biegnie jeszcze kawałek trawersem i schodzi na szosę kilkaset metrów przed Isil. Przechodząc przez miejscowość weszliśmy na chwilkę do baru. Miło było usiąść i troszkę przeschnąć. Przy okazji wysłuchaliśmy historii Arreu od przypadkiem spotkanego pana, już lekko znieczulonego.
Do samochodu było coraz bliżej, ale nie poddaliśmy się. Doszliśmy do wniosku, że na deszcz jest tylko jeden sposób. Wejść wyżej. Rzeczywiście podejście 1000 metrów wystarczyło i zamiast deszczu dostaliśmy śnieg. Poszliśmy na noc do schronu Airoto, do którego nie udało nam się dotrzeć w grudniu 12. To dobre drewniane, ale cale przykryte metalowym daszkiem schronisko, przypominające troszkę nasze domki kempingowe typu Brda. Pomalowane świeżo na pomarańczowy kolor- dzięki czemu pewnie łatwiej je wypatrzeć we mgle. Nocą chmury rwały się troszkę, mieliśmy nadzieję na przejście dalej na północ i dojście do drogi niedaleko schroniska Montgari, ale rano otaczała nas mgła. Jose nie chciał ryzykować zgubienia na sam koniec więc wybraliśmy znany mi fragment HRP zbiegający do Alos d’Isil. Od czasu kiedy tu byłam szlak wyznakowano więc większą część przeszliśmy nową dla mnie trasą. Strasznie tam kiedyś kluczyłam.
W Alos złapaliśmy stopa i podjechaliśmy do schroniska Fornet. Tym razem było zupełnie puste. Miło nam było przenocować w ciepłym i suchym i pogadać z sympatyczną Czeszką. Mam nadzieję, że sobie tam poradzi. Pan z baru w Isil opowiadał, że ten piękny, nowoczesny budynek już od lat stał zamknięty, bo gmina żądała tak dużo za dzierżawę, że nikt się nie zdecydował …I widzicie trafili nam się Czesi! Nie mówią po Katalońsku, ale jakoś ich nauczymy z czasem…
Z tego co zrozumiałam już troszkę mówili. Mówili też po polsku, co jak zwykle bardzo zdziwiło Jose. Melodia naszych języków jest inna, ale słowa podobne wiec nawet wychowany w Barcelonie kilkunastoletni chłopiec zapytany czy woli po angielsku czy może po polsku powiedział, że chętnie spróbuje i poszło mu świetnie.
Przeprowadzka w góry musiała być dla dzieci wielką zmianą. Do szkoły jest 20 km. Gmina wysyła do Alos taksówkę odbierającą czwórkę mieszkających tam dzieci i chłopca ze schroniska, wiezie do Esterri i odwozi z powrotem o czwartej. Do Alos jest z Refugi del Fornet około 5-ciu kilometrów. Czechów zaopatrzono w zakładany na samochód pług do odśnieżania tej drogi. Z tego co widzę z ich facebooka przetrwali zimę.
PS: zapomniałam napisać, ale ta paskudna pogoda i dzikie rzadko odwiedzane przez ludzi miejsca miały też swoją dobrą stronę. Spotkaliśmy trochę zwierząt. Nie tylko kozice, których w Pirenejach mnóstwo, ale też przebarwionego już na zimę, bielutkiego gronostaja i dwa niedźwiedzie. Te tylko słyszeliśmy. Wyraziły swoją dezaprobatę z naszej wizyty na polanie pełnej dojrzałych róż. Przeszliśmy ścieżką spokojnie, nie reagując więc przepuściły nas. Baliśmy się oczywiście, bo sądząc po odgłosach znaleźliśmy się pomiędzy mamuśką i młodym misiem.