Góry Pontyjskie cz2- Kackar

Przez dwa dni narzekaliśmy, że wszędzie są drogi. Że pocięły piękne górskie zbocza, powyrywały roślinność, że przyciągną tu- w dzikie miejsca tłumy ludzi, którzy pewnie powyrzucają tu śmieci. Że będą krzyczeć, hałasować… Drogi kojarzą nam się jednoznacznie, ze zniszczeniem. Ale kiedy się wreszcie kończą głupiejemy. Zdezorientowana szukam śladu w nawigacji. Na mapie.cz wszystkie trakty pozaznaczano jednakowo, przerywaną kreską. Jak dotąd zawsze była to gruntowa droga. Ta jest niczym. Pracowicie próbuję nie schodzić z linii na mapie. Wbrew rozsądkowi opada na bardzo stromym, przebija się przez gąszcz, ma niespodziewane zakręty i zawijasy. Czasem widzimy ślady deptania, choć nie mamy pewności czy są ludzkie. Udaje nam się utrzymać na trawersie aż do wyjątkowo głębokiego żlebu. Jest już szaro, nie chce nam się zsuwać po skałach do rzeki, nie widzimy jak mielibyśmy z niej wyjść. Rozczarowani (bo w planie był biwak nad jeziorkiem) schodzimy na dno doliny. Z góry wydawało się płaskie i gładkie, a jest zasypane głazami, pocięte strumykami, czasem bagniste. Chyba z godzinę zajmuje nam powrót w stronę drogi, przy której wypatrzyłam wcześniej równą trawkę. W ciemności nie potrafię już rozpoznać gdzie. Jose wraca do ostatniej kałuży po wodę. Powie potem, że była zasilana źródełkiem, ja stawiam namiot. I zaraz go przestawiam niżej. Łączka jest rzeczywiście gładka, tu już nie ma kamieni, ale nie jest niestety płaska.

Noc jest chłodna, kiedy ruszamy dolinę nakrywa jeszcze gęsty cień. Brniemy wzdłuż strumienia, gdzie mapa znów widzi kreskę, a nie ma nic. Podejście jest powolne, pomiędzy pozarastanymi skałami sporo dziur, roślinność jest wysoka i gęsta. Próg stromy. Pierwsze jezioro błękitne, okrągłe jak Morskie Oko, za nim stroma, mylna morena i drugi, długi, chyba płytszy staw wśród skał. Trzecie jeziorko na mapie opisane jako Samli Golu otacza surowy mur bardzo wysokich gór. Nad brzegiem kwitną pola żółtych krokusów. Nadal nie widać ani śladu ścieżki i tracę mnóstwo czasu klucząc wśród rozpadlin i piargów. Tuż pod przełęczą robi się bardzo stromo (tak nam się w każdym razie wydaje). Skały są sypkie, głazy ruchome, Jose przewraca się i rani przedramię. Wdrapuję się na przełęcz pierwsza. Światło jest już niskie, popołudniowe. Szlak, który zaplanowałam pod słońce. Jego hipotetyczny przebieg roztapia się w jasnych promieniach, nie potrafię sobie wyobrazić gdzie biegnie. Bo chyba nie po strasznie stromych zboczach? Nie trawersami? Nie tuż pod Altiparmak Dagi? Sylwetka trzytysięcznika jest blada i płaska jak wycinanka z papieru. Blask razi. -Łatwiej byłoby chyba zejść i wejść…- Ja tu nie zejdę- oponuje Jose. Patrzę w dół i też nie jestem pewna czy bym zeszła. Może po lewej, na pewno nie tam gdzie niby biegnie szlak.

Na mapie jest jeszcze jedna droga do Altiparmak. Krótsza. Jose nie chce jej oglądać na mapie, ja też nie poświęcam jej tyle uwagi co trzeba. A szkoda.

-Widać jednak nocleg nad jeziorkiem był nam pisany- żartujemy, choć wcale nie chce nam się śmiać. Schodzimy ostrożnie, tą samą trasą, którą się tu wdrapaliśmy. Na ręce Jose zastyga strup. Kiedy docieramy do jeziora nakrywa jej już wieczorny cień. Robi się zimno. Pomarańczowe słońce dramatycznie oświetla urwisty żleb ze śnieżnym polem ułożonym jak wykrzyknik. Myślę, że to by było ładne zdjęcie, ale banalne, jak pocztówka i zamiast po aparat sięgam po mapę i pomagam wachlować kuchenkę. Patyczki z rododendronów palą się nieźle, ale wymagają przepływu powietrza. Leżymy nad stawem, machamy mapami. Gotujemy obiad z 2 dań z nielimitowaną ilością herbaty. To jednak jest przyjemny wieczór.

Kiedy ruszamy przed świtem nadal jest jeszcze bardzo zimno. Linia w nawigacji prowadzi nas po piargach, ruchomych skałach, czym wyżej tym bardziej stromo. Tuż przed progiem zauważam kopczyk. Dziwi mnie że pokazuje w lewo nie na wprost, ale to się zgadza z mapą.cz. Jose rozpędził się i musi wrócić. Pniemy się w górę mozolnie, Wszystko się rusza, wszystko zjeżdża jeśli się tylko zatrzymać, nachylenie stoku przekracza już 45 stopni. W dole widzimy pośredni staw. Chciałabym zrobić choć kilka zdjęć, ale jest zbyt stromo. Osuwam się, nie stoję stabilnie. Troszkę lepiej robi się w zwężeniu żlebu. Wdrapuję się na skałę, chyba pierwszą, która się wcale nie rusza. Zdejmuję plecak. Jest tak stromo że jeszcze nie widzę Jose. Ostrożnie wspinam się skrajem rozmiękłej gliny tuż pod skałą, mijam górą śniegowy płat i opuszczam się za nim w kominek. Mapa mówi, że zostało 22 m w pionie. Nie wiem gdzie.

-I jak?- dopytuje z dołu Jose- Wracaj!- Gdzie polazłaś, nie widzę cię! -Musi podać mi rękę żebym wyszła z jaskini, jaka utworzyła się pod wytopionym śniegiem. Sklepienie jest faliste, niemal przezroczyste, w dole pod lodem znika potok, który nie wypływa wcale na dole, ginie gdzieś we wnętrznościach tej góry. Nad nami żleb zwęża się do kilku metrów i wyżej rozdziela na dwie odnogi. W jednej bieleje kolejny płat, który wczoraj wydawał mi się wykrzyknikiem. Żałuję teraz, że nie zrobiłam zdjęcia i jeszcze bardziej, że nie spojrzałam jak by to przejść. Do głowy mi nie przyszło, że to nasz szlak. Z daleka wyglądał na pion, na miejsce gdzie na pewno nie wejdę. Gdzie nikt nie wejdzie…

Patrzę w górę. Drogę blokuje nam krótki co najwyżej trzymetrowy prożek. Gładki, ale przecięty szczeliną. Już wyobrażam sobie te wszystkie chwyty w typie „krwawej rączki” i buty zaklinowane nie wiem w czym…

-Gdybyśmy mieli choć kawałek liny może byśmy przez to wciągnęli plecaki- mówi Jose- z nimi się tam przecież nie wespniemy. Wiesz co jest po drugiej stronie?- No nie wiem-.

Wracamy. Ja szybciej, nie zważając na stan butów zjeżdżam po osypiskach. Chcę tylko w dół. Jose ostrożniej, ale to go nie chroni przed kłopotami, gdzieś w skałach łamie się jeden z jego kijków. Zatrzymuję się dopiero nad długim stawem. Od dawna, nawet nie pamiętam od kiedy nie byłam na takim podejściu. -Jak to możliwe żeby biegł tędy szlak?- zastanawiam się, ale przecież sama widziałam kopczyk… Daleko na upiornej stromiźnie przesuwa się mała jaskrawa kropka- Jose.

Kiedy do mnie dojdzie, bez słowa rozbiera się i wskakuje do stawu. To trwa sekundy. Nawet nie zdążam sięgnąć po aparat. Jesteśmy na siebie źli. Mamy zbyt miękkie buty, zbyt ciężkie plecaki na te góry. Powinnam była to lepiej przemyśleć, ale wiedziałam że poprowadzono tu szlaki, widziałam na mapach miejsca biwakowe, uwierzyłam, że to góry jak wszędzie gdzie zwykle bywamy.

Nie mamy pojęcia co robić. Nie umiemy się wydostać z tej doliny. Na mapie nie ma już innych dróg. Żałuję, że wybraliśmy je w takiej kolejności, bo teraz wczorajsza stromizna wydaje mi się łagodną górką. Teraz pewnie byśmy tamtędy zeszli…

W miejscu gdzie biwakowaliśmy przedwczoraj stajemy na moment żeby nabrać wody, prawie nie piliśmy. Idę nad rzekę poszukać mydła, które Jose zgubił wtedy nocą, ale już go nie ma. Zrezygnowani schodzimy kolejną gruntową drogą. Mijamy pasterską wieś, mężczyzna przygląda nam się z politowaniem, machają nam ludzie z paki ciężarówki. Wieś, która leży niżej w dolinie zakryła chmura. Schodząc patrzymy jak pięknie faluje jej skraj, jak muska las, opływa skały. Wewnątrz niej jest wilgotno i chłodno. Mało co widać, wydaje się że nie ma tam ludzi poza jedną wystraszoną kobietą która zbierała w lesie chrust. Myślała chyba że jesteśmy niedźwiedziem…

Za rzeką trafiamy na meczet. Zaglądam nawet, gdyby to był kościół pewnie można by było w nim spać. Wnętrze jest chyba jeszcze w budowie. Rolki dywanów, chaotycznie poustawiane krzesła. -Chodźmy stąd- denerwuje się Jose- jeszcze się ktoś do nas przyczepi, nie znamy zwyczajów. Zdezorientowani wracamy nad rzekę, liczymy że spotkamy znów panią z chrustem ale jest pusto, mokro i zimno.

Z góry schodzi mężczyzna z wędką. -Gdzie by tu można przenocować?-próbujemy dopytać- gdzie rozbić namiot?- Gdziekolwiek- odpowiada – skąd jesteście? -Z Polski i z Hiszpanii-. Wygląda jakby mu ulżyło, może znów wziął Jose za Araba.- To chodźcie za mną- mówi i prowadzi nas do domu. Domku, który wybudował dla siebie i wnuków, na lato.

Share

Góry Pontyjskie cz1 Ardesen-Samli Golu

Kiedy czekałam na samolot do Kutaisi o świcie na Okęciu byli prawie sami Żydzi. Ubrani w eleganckie płaszcze mężczyźni z wypielęgnowanymi, pozwijanymi w loki pejsami zwisającymi spod ciemnych kapeluszy. Przypomnieli mi, że mieliśmy lecieć do Izraela, a raczej, że ja chciałam tam lecieć, ale Jose się na to nie zgodził. Teraz mam wrażenie, że na moich oczach zamyka się i zawęża świat nie od zawsze, ale od wielu lat otwarty, przyjazny, że tylko zwiedzać, tylko go brać. Był 19 września. 9 października, niecałe 3 tygodnie później w Izraelu wybuchła wojna z Hamasem. Wtedy byliśmy już w Gruzji. Kilka dni wcześniej, kiedy szliśmy przez Turcję upadł Górski Karabach. Przemówienie Erdogana w telewizji trwało chyba ze 2 godziny. -Kto zaczął?- spytałam chłopaka, który nas wtedy zaprosił na noc-Armenia- odpowiedział jakby to było oczywiste. Trudno nam to było zrozumieć.

Wyjeżdżając myślałam, że nauczę się troszkę Zakaukazia. Za każdym razem kiedy tu byłam odkrywałam jak mało wiem. Jak pobieżnie zapamiętałam fakty z historii, jak wielu nigdy nie znałam. Teraz obawiam się, że niczego nie uda mi się uporządkować, bo sposób w jaki myśli się tu o ojczyźnie, o kraju, granicach, języku, historii czy wierze jest mi obcy. W ciągu 40 dni przeszliśmy z Pontu skąd w czasach Imperium Osmańskiego wypędzono Ormian i Greków, przez Dżawachetię gdzie się wtedy schronili i w poprzek Armenii od azerbejdżańskiej do tureckiej granicy. W każdym z krajów spotykaliśmy wspaniałych, gościnnych ludzi, tam gdzie się tylko dało rozmawialiśmy. Czasem na migi, czasem po niemiecku czy angielsku, w Gruzji i Armenii po rosyjsku. Chciałabym umieć to poukładać, wyłuskać sens. Nie wiem czy lepiej poczekać (może mi się to w głowie ułoży?), czy wręcz przeciwnie pisać od razu zanim pozapominam szczegóły.

Mogłabym pominąć wszystkie trudne sprawy, opisać trasy, jedzenie, zabytki, parki narodowe i folklor… Przedstawić Wam śliczny beztroski świat, ale już od lat w niego nie wierzę i szkoda mi czasu. Tak jak zawsze było mi go szkoda na rywalizację i wyczyn, na liczenie kilometrów i godzin, pokonywanie wyimaginowanych trudności żeby zmierzyć się z podróżnikami, których znam tylko z opowieści, zwykle ich własnych, na ich profilach i blogach. Wobec wojen, migracji, katastrof, które spotykają tysiące zwykłych ludzi i przyrodę, to też wydaje mi się miałkie. Piszę intuicyjnie, tak jak to widziałam, jak zrozumiałam, bez generalizowania i analiz. Nie jestem historykiem, trzymam się z dala od polityki. Chodzę po górach, bo je kocham, unikam tłumów, staram się nie ulegać wpływom, ale patrzę i czuję i czasem nawet z mojego odosobnienia coś widać. To tylko okruszki, nie spodziewajcie się niczego wielkiego. Mam nadzieję, że Was bardzo nie rozczaruję.

19.września. Marszrutka do Batumi, szaszłyk w malutkiej, ciemnej restauracji, pyszny i jedyny nie mięsny na jaki trafię w ciągu tej podróży. Miejski busik do tureckiej granicy. Upał i kurz. Przejście graniczne jest ogromne, piesi mają tu swój oddzielny tor. Nie ma tłoku. Kamera, w którą powinnam spojrzeć wisi zbyt nisko i pogranicznik każe mi kucnąć. Plecak trzeba prześwietlić. Mam gaz, mam nóż. Sery, które miał przywieźć Jose ukradziono w autobusie do Barcelony, ale mamy trochę jedzenia i nie wiemy czy wolno nam je tu wwieźć.

Uff, jeszcze tylko zajrzeć do toalety, bo kto wie gdzie się trafi kolejna. Na szosie stoi rząd autobusów. -Ardesen?- pytam. Kierowca kiwa głową, więc siadamy, nieświadomi, że ruszy dopiero jak się wypełni. Czas płynie, piękne górzyste wybrzeże ciemnieje. Nasze plecaki są przekładane i wypakowywane za każdym razem kiedy pojawi się ktoś z większą walizką. Niektórzy niecierpliwią się i wołają taksówkę. Morze jest gładkie, jakby oleiste. Słońce opada nad nie na wprost nas. Zapomnieliśmy wymienić pieniądze…

W Ardesen powinien być kemping. Kiedy autobus wypuszcza nas na nabrzeżu jest już noc, choć dopiero minęła siódma. Kręcimy się, próbujemy śledzić strzałkę wskazującą rachityczny namiocik, ale drogę odcina nam szosa. -Kemping to tu- pokazuje na migi mężczyzna. Dopiero po chwili orientujemy się, że strażak. I że miejsce, które nam wskazał to altanka. Strażacy przeciągają pod budynek dźwig. Walcząc z pałatką, którą trudno postawić na betonie zerkamy ciekawie co robią. -Powiesiliśmy światło!- mówi jeden z dumą i zaprasza do stolika (teraz oświetlonego jasno) na herbatę. Słuchamy dziwnie cichego morza, jest ciepło, przyjeżdżają kolejni mężczyźni, siedzimy, rozmawiamy, patrzymy jak zbierają plony z pólek, które wygospodarowali przy skalistej plaży. Fasola, pomidory, winogrona. Rano zobaczę też pojedyncze rzędy kukurydzy ciągnące się kilometrami w stronę miasta.

Przede wszystkim musimy wymienić pieniądze, kupić telefoniczne karty. To znajdujemy na głównej ulicy. W sklepie sprzedają pyszne robaczywe jabłka, woda jest przy meczecie. Sery wydają nam się dziwne, nie udaje się znaleźć rybek w puszkach. Narasta upał. Ruszamy w górę, domy są coraz rzadsze, każde wolne miejsce wypełniają krzewy herbaty wystrzyżone na płasko jak trawa. Gubimy się, ktoś podpowiada nam jak iść, młody mężczyzna podwozi do skrzyżowania. Robimy pierwszy w tej wędrówce błąd i zamiast do głównej szosy co biegnie do twierdzy Zilkale skręcamy w dolinę. Dwie roześmiane panie zabierają nas na pakę pickupa. -Gdzie wy w zasadzie jedziecie?- dopytują po kilku kilometrach. Nie chce nam się wracać. Wyciągam telefoniczną mapę. Przed nami kolorowa wieś. Kackar- czytam. Chaczkar. Tylko to zostało tu po Ormianach? Nazwa, albo może tylko to widzę. Panie śmieją się do nas ostatni raz. Jedna prosi mnie o fotografię, pozuję, ale nie jest zadowolona. -Zdejmij okulary- pokazuje, więc zdejmuję i w zamian proszę żeby zdjęła chustę. Wiem, że pod spodem jest zabawna czarna czapeczka, widziałam ją zanim na nasz widok nakryła głowę. Kobieta waha się, ale tylko moment. I mam jej uśmiech. W ciągu 40 dni za kierownicą spotkam już tylko wyłącznie mężczyzn.

Układam w myślach nowy prowizoryczny plan. Kackar to w sumie dobre miejsce na start. Wydaje się symboliczne, choć na środku stoi meczet, nie cerkiew. Jeszcze większy mijamy w Yukari Durak. Wsie są schludne, domy wydają się nowe, poobrastane gąszczem owocowych drzew, ogrodami. Tu też wzdłuż dróg ciągną się sznury fasoli, rzędy pokładającej się już kukurydzy. Ani skrawek ziemi się nie marnuje. W jednej ze wsi pytamy o wodę i starszy pan przynosi nam gruszki, małe soczyste i słodkie, z wierzchu szarawe. Strome stoki szczelnie wypełnia herbata. Spichlerze drewniane i na wysokich słupach bardzo mi przypominają Asturię. -Jesteś Arabem?- zaczepia Jose starszy mężczyzna. -Nie mam nic przeciwko nim- powie wieczorem nasz gospodarz- niech przyjeżdżają zjedzą i jadą do siebie, ale nie żeby tu budowali letnie domy. Coraz ich tu więcej przyjeżdża. I wszystko robią wielkie i na pokaz-.

Tymczasem wchodzimy we mgłę. Czym wyżej tym większa wilgoć. Zanim zdecydujemy czy zakładać peleryny jeszcze raz usłyszymy silnik. Chłopak zwalnia, pokazuje pakę, ale pytam czy bym jednak mogła do środka. Na siedzeniu leży sterta chlebów, jakoś się mieszczę. Bujamy się na straszliwych wertepach, kierowca sięga dłonią po telefon, myślę, że chce zadzwonić, ale palcem przesuwa zdjęcia w galerii. -Popatrz- mówi- za 2 kilometry będzie tak-. Patrzę, nad morzem chmur zachodzi słońce. Wysiadamy na samej krawędzi mgły. Tuman liże odjeżdżający samochód, głaszcze skraj lasu i łyka łapczywie słoneczną kulę zanim opadnie za grań.

Parę kilometrów dalej widzimy wieś. Domy wynurzają się i zanurzają w chmurze. Szczeka pies. Zapalają się światła w kilku oknach. Brniemy błotem w stronę samotnej altanki. -Mówisz po niemiecku?- słyszę z ciemności. Mężczyzna wylewa beton. -Tak- odpowiadam niepewnie. I zostajemy na noc. Domek jest jeszcze w budowie. Właściciel jest młodym emerytem. Sąsiednie budynki postawili jego bracia i kuzyni. Jose je z nimi kolację, ja daję się namówić dopiero na śniadanie. To tam pierwszy raz widzę naczynie do parzenia herbaty. -To moja, mam jej kilka hektarów- kuzyn naszego gospodarza kruszy w dłoni garść delikatnych listków- żona, dzieci właśnie ją teraz zbierają. Myślę, że mogłam ich widzieć z paki samochodu, tego pierwszego, jeszcze nisko, w dolinie. Gromadki kolorowych ludzi na stromiznach. Kobiety w wielkich kapeluszach, plecione kosze. Żałowałam, że nie zdążyłam zrobić zdjęć. To wada podjeżdżania. Rozmawialiśmy o tym przed wyjazdem i zdecydowaliśmy, że nie będziemy odmawiać. To forma kontaktu z ludźmi, bycia razem. Uznaliśmy, że ma dla nas większy sens. W ciągu 40 dni przejedziemy w ten sposób 77 km w dwudziestu trzech bardzo krótkich podwózkach. W większości w Turcji, zapamiętamy każdą z nich.

Nocą przewala się nad nami burza. Uchylam okno, ale zaraz zamykam, bo pachnie gnojem. Dom sąsiaduje z obórką dla stadka owiec, rano droga jest grząska, brniemy błotem, przed nami zrobił to niedźwiedź o stopach niemal tak dużych jak moje. I nie był sam, mijamy ślady matki z młodym, i inne spore, choć już nie tak wielkie jak rano. Na poboczach kwitną biało krokusy, na horyzoncie rośnie mur wspaniałych gór. Kackar.

We wsi leżącej na grani są jeszcze ludzie. Witają nas, zagadują, chętnie pozują do zdjęć. Mężczyźni i kobiety, starsi, zawsze razem. Spotkamy potem jeszcze dużo takich par. Do popołudnia maszerujemy drogą. Mijamy cmentarz z kranami jak przy meczecie i ławeczkami z betonu udającego drewno. Wszystkie groby są marmurowe i nowe. Żadna data nie sięga wstecz dalej niż 100 lat. Z zakrętu drogi widać opuszczoną pasterską wieś. Blaszane dachy poobkładane kamieniami przypominają słodycze otoczone wiórkami z orzechów. Nad Morzem Czarnym osiadło morze chmur. Staje koło nas samochód z turystami i zaraz nadjeżdża drugi. Mężczyzna ma u pasa pistolet. Jose myśli, że to policjant, ale to budowlaniec. -Próbujemy zrobić dojazd do jeziorek- tłumaczy, ale go nie rozumiemy. Nieświadomie maszerujemy świeżo wygładzoną nawierzchnią jeszcze z godzinę. Droga kończy się niespodziewanie na stromiźnie. Za koparką stoi butla z gazem i naczynie do parzenia herbaty. Dalej już tylko gąszcz. Jagody maliny, róże. Pożółkłe już zarośla niskich wierzb. Starty głazów. Zapada zmierzch, wszystko mi pachnie niedźwiedziem.

Share
Translate »