Przez całą noc wyła wiatr. Blaszany dach dzwonił, chatka jęczała żałośnie. Pierwsze promienie słońca wpadły nam wprost przez okno i od razu zaabsorbowały tak, że zajęliśmy się fotografowaniem, a nie śniadaniem i pakowaniem plecaków.
Nad nami przewalały się ciężkie chmurska, ale pomiędzy nimi i morzem był prześwit. Słońce wlewało się w tę szczelinę racząc nas jaskraworóżowym blaskiem. Wiedzieliśmy, że za chwilkę wzbije się wyżej i zgaśnie więc cieszyliśmy się światłem jak długo się udało.
Chwilami padał drobny deszcz, w końcu chmury opadły, a my zamknęliśmy okiennice i drzwi i odszukaliśmy niewyraźną ścieżkę.
W lesie utknęła wilgoć i mgła. Szybko wdrapaliśmy się znów na Bocca Laparo i wróciliśmy na GR20. Wydawało nam się, że to najciekawsza trasa, chociaż ja zastanawiałam się czy nie warto by zejść Mara a Mare na wschód. Pogoda była podejrzana, a zostało nam już tylko kilka dni, powinniśmy pomyśleć jak wrócić. Szansa, że dojdziemy GR20 do końca, była spora więc w końcu postanowiliśmy spróbować.
Mżyło, ale nie śpieszyliśmy się, zajrzeliśmy jeszcze do myśliwskiej chatki po drugiej stronie przełęczy. Była na niej strzałka do schroniska Laparo, i informacja, że to nie tu, ale była też otwarta izba do awaryjnego przenocowania.
Jeszcze przez jakiś czas szlak trzymał się lasu, a potem wyszedł na otwartą przestrzeń. Od razu uderzył nas wiatr. Musieliśmy stanąć żeby się ubrać. Nawet to okazało się trudne, wichura wyrywała nam z rąk kurtki i machała kijami. Kiedy się grzebaliśmy minęło nas dwóch chłopaków. Byli tak skuleni, że nie zapamiętaliśmy twarzy. Tylko pomarańczowe plastikowe pokrowce na plecaki. Pobiegli bardzo szybko.
Dalszy ciąg trasy był nieustanną walką z wichurą. Szlak biegł grania, lub tuż pod nią i często musieliśmy trzymać się rekami żeby nie odlecieć. Raz w jakimś skalnym gardle wiatr poderwał mnie za plecak, pomiędzy nim a plecami zrobiła się szczelina, a ja zaczęłam się unosić. Jose złapał mnie za uchwyt plecaka i przeciągnął do skał. Nie wiem czy bym poleciała, ale wrażenie było przerażające. Wcale nie jestem lekka, ale wypełniony karimatą i puchem plecak działał jak żagiel.
Posuwaliśmy się do przodu bardzo powoli wyczekując kiedy najgwałtowniejszy poryw minie i pogoda pozwoli nam się oderwać od skał i ruszyć o kilka kroków. Potem znów czailiśmy się przyklejeni do ścian bojąc się puścić choć jedną ręką i za chwilkę przesuwaliśmy kawałek dalej, żeby się znów przyczaić i przeczekać kilkuminutowy szkwał. Na domiar złego często byliśmy w chmurach i niewiele było widać.
Dotarliśmy tak do schroniska Usciolu. Na zejściu wiatr troszkę ucichł, bo osłaniała nas grań. Schowaliśmy się do środka mokrzy i wymęczeni. Wewnątrz spotkaliśmy dwóch izraelskich chłopaków, tych, którzy wyprzedzili nas rano na grani. Nocowali w Refuge Prati. Porozwieszaliśmy mokre rzeczy. Jose udzielił chłopakom kilka rad- jak rozpalić ogień (mieszkamy na pustyni- tłumaczyli się, u nas problemem jest jak się ochłodzić), a ja usmażyłam kolejne borowiki- pełno ich było w lesie na Bocca Laparo. Chłopacy- izraelscy żołnierze na wolności po 5 latach służby- bardzo je chwalili. Nie wiedzieli, że borowiki są aż tak smaczne. Ja też nie wiedziałam. Tym razem serwowałam borowiki ceglastopore, których nie widziałam w Polsce już od wielu lat. Można by je teoretycznie pomylić z szatanem, ale ten nie jest trujący po ugotowaniu. Wysmażyłam więc nasze grzybki wyjątkowo solidnie, nie żałując oleju…. na wszelki wypadek. Pyszne były :). Zjedliśmy, pozmywaliśmy i zostawiliśmy chłopaków z rozpalonym piecykiem i stertą przemoczonych rzeczy. Zostawali na noc, a dla nas było jeszcze za wcześnie. Dalszy ciąg grani nie był prostszy niż ten rano. Cieszyliśmy się, że przestało padać i skała jest prawie sucha. Wichura targała nami, trzymaliśmy się czego się dało często posuwając się prawie na czworakach.
Troszkę lepiej zrobiło się na przełączce, niżej weszliśmy w pokręcony bukowy las, a potem na płaskowyż porośnięty rzadko drzewami. Brakowało nam wody i bardzo się ucieszyliśmy widząc źródło. Jest kilka minut za Bocca Agnone. Kawałek dalej szlak się rozwidla. Jedna z odnóg biegnie do bergerie Pedrinelli, druga schodzi w prawo do Bergerie Basseta. Nie znałam jej i chyba to zdecydowało, że ją wybraliśmy. Wydała mi się ciekawsza. Było już bardzo późno. Wiało, padało i nie mieliśmy gdzie spać. Biegliśmy kamienistą ścieżką przez las licząc na jakieś schronienie.
Trzymała nas mgła, ściemniało się. Szlak ginął i znów się pojawiał. Dołączyły niebieskie znaki. Mieliśmy nadzieję, że Bergerie Basseta jest gdzieś tuż tuż, ale tak nie było.
Długo brnęliśmy przez niezjedzone trawy na pięknym, oświetlonym zimowym zmierzchem płaskowyżu.
Minęliśmy wymalowany na kamieniu znak „Basseta”, przebrnęliśmy jakoś przez rwącą rzeczkę, a potem szliśmy wzdłuż brzegu w ciemności zastanawiając się czy nie warto by rozbić namiotu. W lesie wiało chyba odrobinkę mniej. Na polanie gdzie przybrzeżna ścieżka znikła odnaleźliśmy kolejny drogowskaz „Basseta 15 minut”. Świecił księżyc. Las pełen wielkich kamiennych bloków wyglądał magicznie. Żałowałam, że jest zbyt późno i zbyt ciemno, żeby fotografować.
Wyszliśmy na trawiasty grzbiet i skuszeni polną droga dotarliśmy do jakiejś cabany- niestety zamkniętej na klucz. W świetle latarki znów popatrzaliśmy na mapę. Wróciliśmy na rozstaje i spróbowaliśmy iść na wprost przez sięgające pasa paprocie i grząski grunt.
Godzinę później dotarliśmy do domku jak z bajki. Drewniana altanka, z bliska okazała się lichą budką z supermarketu, wyposażoną jednak w działające okna i drzwi, i w dwa wielkie, miękkie łóżka. Wydała nam się hotelem. Była otwarta i była sucha. Po prostu cud :).