Laponia 22 cz1 Narvik-Abisko

Planowałam tę wędrówkę od dawna, o ile można planować coś, co z założenia ma być pozbawione planu. Więc może po prostu marzyłam. Wyruszyć z przypadkowego miejsca, iść gdzie się tylko zechce, bez pospiechu, bez wyznaczonego celu, i (koniecznie) bez biletu na powrót.

Kiedy przyszło co do czego, nie wiem czy z przyzwyczajenia czy z niecierpliwości (planowanie to wspaniałe przedłużenie czasu na szlaku- wprzód, ale to w niczym nie szkodzi), wyrysowałam sobie orientacyjny plan. Od morza do morza, od fiordu do fiordu. Ponieważ miał do mnie dołączyć Jose, potrzebny był mi jeszcze jeden stały punkt, lub kilka na wszelki wypadek, tym miejscem (tym kamieniem u nogi) była Alta. Poza tym nie miałam oczekiwań, nie chciałam się przy niczym upierać. Los wybrał mi już niezły początek (najtańszy bilet na Północ był do Narviku, troszkę ponad 100 zł plus bagaż), koniec był tak odległy, że nie było się czym przejmować.

Śledziłam poczynania Agnieszki i to jej doświadczenia zdecydowały, że ruszyłam na północ nie na południe. W stronę suchszego, mniej zaludnionego i oddalonego od najpopularniejszych szlaków Finnmarku, mojego ulubionego miejsca w Norwegii.

Ruszyłam nieśpiesznie, nawet powiedziałabym leniwie. Wieczór tuż po przylocie przesiedziałam beztrosko na miejskiej plaży, gdzie stało już kilka namiotów, więc też się nie krępowałam. Nocą, jeszcze zupełnie jasną (choć minęła już połowa sierpnia), obserwowałam jak pomarańczowa łuna zamiast zgasnąć toczy się po grzbietach gór na północ, na wschód… Pomnik poświęcony polskim marynarzom ze statku Grom zaznaczono na mapie nieprecyzyjnie, i chociaż był blisko i był oznakowany o mało go nie przegapiłam.

4 maja 1940 roku niemiecki samolot niezauważony w porę (bo był pod słońce) trafił polski okręt wojenny dwoma bombami. Wybuchło sprężone powietrze. Statek pękł i zatonął w ciągu kilku minut. Zginęło 59 członków załogi. 154 uratowano, pomogły brytyjskie okręty i poświęcenie dwójki polskich marynarzy. Zginęli wyłączając kotły i zabezpieczając torpedy żeby podwodne wybuchy nie dobiły rozbitków. Pomnik stoi na skraju podmiejskiej zabudowy wtopiony w zieleń. Przypomina bardzo Marynarza z Placu Grunwaldzkiego w Szczecinie, muszę sprawdzić czy to nie ten sam autor.

Narvik też jest skromny, mniejszy niż się spodziewałam. Wystarczyły 2 godziny żeby go zwiedzić, kolejną przesiedziałam w hotelu przy stacji na kawie (można dolewać). Chciałam wyjść znad fiordu, ale nie szosą na południe (to jedyna możliwość bezpośrednio z Narviku). Inna, która mi przyszła do głowy jeszcze w domu to pociąg i stacyjka Katterat, skąd można było ponownie zejść nad ten sam fiord. I tak zrobiłam. Przeczekałam aż odjedzie „Arctic Train” (bo bilet kosztował aż 400 koron) i wsiadłam w osobowy do Lulea. Ciekawił mnie ten kawałek trasy. Kiedyś, jadąc zimą ze Sztokholmu wysiedliśmy kilka stacji przed końcem, teraz miałam obejrzeć wszystkie pozostałe.

Katterat było maleńkie, stacja zamknięta, oprócz mnie wysiadła jedna turystka. Od razu znalazłyśmy się na szlaku. Opadał w gęsty wilgotny las, jeszcze całkiem letni, zielony. Kilkaset metrów za rozgałęzieniem stała zamknięta chatka. Schowałam za nią plecak i zbiegłam tylko z aparatem. Już nad fiordem odkryłam, że można było stamtąd podejść innym szlakiem, ale mapa tego nie widziała, więc musiałam wrócić tak jak przyszłam, po plecak.

To była ładna, gęsto zarośnięta dolina. Nad morzem otwarta chatka, rzeka z serią wodospadów, ciepło, śpiewały ptaki. Potem się zachmurzyło, siąpiło, ale nie tak, żeby to mogło przeszkadzać. Szlak biegł blisko torów, i dopiero teraz zrozumiałam jak głupia była przelotna myśl, że skoro w rozkładzie jest tylko kilka pociągów, może nie trzeba czekać aż do południa tylko przyjść sobie pieszo po szynach…

Tej linii nie zbudowano dla pasażerów, powstała z powodu kopalni. I również teraz kursują nią głównie pociągi z rudą i jest ich mnóstwo. Słyszałam je co kilkadziesiąt minut, też następnego dnia.

Tymczasem ścieżka minęła kraniec doliny trawersem wykutym ponad linią kolejową, wbitą w zbocze, tak że prawie nie było jej widać. Siadłam tam na moment, żeby zjeść i wpadł na mnie rozpędzony lis, strasznie zdzwiony, że kogoś tu zastał.

Za przełączką i szlak i tory wydostały się znów na otwartą przestrzeń, w szeroką polodowcową dolinę, zamieszkaną. Padało, niebo było ciężkie i szare, w niektórych chatkach widziałam ludzi, inne wydawały się już opuszczone na zimę. Pewnie wszystkie były letniskowe, bo malutkie, często bez dojazdu drogą. W ich sąsiedztwie budynki kolejnych stacji kolejowych wydawały się nieproporcjonalne, ogromne, że aż bajkowe. Tylko Riksgransen było nieciekawe. Blaszany tunel, który zimą staje się czysty i biały. I tak go zapamiętałam. Teraz było tu szaro i biednie. Zbiegłam kamienistym nasypem do ICA, którą też pamiętałam z zimy. Teraz wydawała się malutka. Miałam misję, przywiozłam Agnieszce skarpety, bo jej goretexowe już ciekły. Trochę skrępowana wyjaśniłam chłopakowi przy kasie swój problem. Że przyjdzie taka mała z warkoczem, że nie było miejsca gdzieby je wysłać (bo przecież nie do Norwegii), i że oni są zawsze otwarci, więc może… Oczywiście! -usłyszałam od jego szefa, który stał obok, a wzięłam go za kolejnego klienta. -Jutro na odprawie powiem wszystkim gdzie one leżą. Wyszliśmy razem i zdążył mi opowiedzieć, że cała załoga tego sklepu to narciarze, że zimą pracują na stokach, a teraz to na przykład tu, i że oczywiście rozumieją. I po kłopocie, a bałyśmy się już, że trzeba je będzie zakopać pod kamieniem. Agnieszkę i mnie dzieliło wtedy ponad 200 km, liczyłam, że się szybko spotkamy, ale rzecz jasna nie aż tak szybko żeby nieść te skarpety jeszcze dalej.

Szlak Rallaleden towarzyszący linii kolejowej wdrapał się teraz na łysawe wzgórza. Na mapie była tam zaznaczona wiatka, liczyłam na suche schronienie z widokiem, a zastałam dziurawy dach i błoto. Może dobrze, bo tego ciepłego wieczoru kręciło się jeszcze sporo komarów i pewnie by mnie tam doszczętnie pogryzły. Widoku też z wiatki nie było, więc wdrapałam się na stromą górkę, nazbierałam jagód (bo miałam jogurt) i padłam zadowolona. Po dziesiątej obudziły mnie ciekawskie psy, co wyszły na spacer, ale szybko je ktoś zawołał więc znów zasnęłam.

Ranek był mglisty, piękny. Ścieżka wbiegła w las, poniżej pojawiło się jezioro Tornetrask. Nic nadzwyczajnego, zwykła ścieżka przy torach, a tak tam było spokojnie i ładnie. Nawet kiedy nadeszły chmury, las namókł i musiałam zmienić buty na kalosze (zbyt późno, bo już mi strasznie nasiąkły). Kiedy pod wieczór znalazłam się na szosie padał już regularny deszcz. Asfalt błyszczał, samochody pryskały. W mokrej pelerynie wyglądałam tak żałośnie, że nie zatrzymał się żaden, chociaż machałam na nie jak szalona. Kątem oka gapiłam się na odejście szlaku na północ, w stronę Norwegii, ale przecież nie mogłam tam iść bez jedzenia, musiałam najpierw dotrzeć do sklepu. Zdesperowana postanowiłam machać w obie strony (bo przecież można było kupić też w Riksgransen) i wreszcie ktoś się zatrzymał, kobieta jechała prawie do Abisko i była tak uprzejma, że podwiozła mnie do schroniska STF. Gdybym nie była taka mokra, pewnie poszukałabym wiatki, czegokolwiek, ale zapach kawy, ciepło kominka, miękkie fotele spowodowały, że sklapciałam i zdecydowałam się zostać.

Lało jak z cebra, po zakupy poczłapałam bez plecaka, ktoś mnie podrzucił z powrotem, łatwo poszło. Zadowolona, sucha gotowałam w kuchni warzywną mrożonkę i usłyszałam cichą rozmowę od stolika. Po polsku! 3 dziewczyny ze Sztokholmu. Spędziłyśmy razem wspaniały wieczór. Miały wiśniówkę, byłyśmy w saunie. Patrząc na błoto, na strugi na szybach (jak warkocze), na mgłę, aż nie mogłam sobie wyobrazić, że przecież mało co, a leżałabym w moim mikro namiocie. Tym co waży niecałe 400 gramów i sprawdzał się nieźle… na pustyni. Hmm…

Share

Arizona trail cz20- koniec i Buckskin Gulch

Las opadł na wietrzny płaskowyż, już z daleka widziałam tumany kurzu, ale nie było wyboru trzeba było w nie wejść. Tak jak kilka dni temu wichura szarpała mną i rzucała na boki, nie bardzo było jak oddychać, ubranie, plecak, twarz, obrosły pyłem, tak drobnym, że potem niełatwo było to wykruszyć. Na szczęście zwykle wiało w plecy, więc trzymałam się kierunku i pionu, patrzyłam jak wyprzedzają mnie toczące się kłęby chwastów i martwiłam jak do toalety… Naprawdę trudno się było zatrzymać. Udało się we fragmencie jałowcowego lasku, zjadłam tam przy okazji i wypiłam. Tam też minęła mnie Cherlane, dziewczyna która nocowała na North Rim. Nie rozmawiałyśmy, bo nie było jak. Szukała wody, a że niczego po drodze nie było zdecydowała się zboczyć do krowiego stawu.

Pod wieczór wichura nieco osłabła, a szlak zanurzył się w gęste zarośla, które miejscami przypominały park. Ładny dobrze utrzymany pełen ciekawych roślin. Znów kwitły jaskrawo kaktusy, kwitły juki. Przed nocą dotarłam do zbiorniczka z wodą (dla pszczół) i wypełniłam wszystkie butelki. Nie byłam pewna co zastanę na dole, szlak kończył się już za kilka mil, ale do szosy było jeszcze daleko i myślałam, że będę musiała tam dojść. Byłam brudna jak nieboskie stworzenie, w zębach zgrzytał mi pustynny piach, wszystko co wyjęłam z plecaka było zakurzone, i nic z tym nie było można zrobić. Za wodopojem ścieżka zrobiła się bardzo wąska, skalistym kanionem wdrapała się na otwartą przestrzeń, kamieniste, pyliste wzgórza na których chyba kiedyś rósł las, teraz wypalony do gołej gleby. Na wprost otworzył się wspaniały widok. Niekończący się ciąg kolorowych gór- już w Utah. Szłam zafascynowana, rozbiłam namiot tak żeby nic mi tych gór nie zasłaniało, i gapiłam się na nie i wieczorem i rano. Nocą daleko, pewnie kilkadziesiąt mil dalej błyskało światełko jakiejś samotnej wsi. Moje mapy kończyły się na granicy Arizony, więc zupełnie nie wiedziałam na co patrzę. Miałam sieć, ale słabe baterie. Przeczytałam tylko sms od Nicka- „mam dwuosobowy pokój w Kaibab, wpadaj jak chcesz”. Najwyraźniej znów kawał podjechał. Zrobiło to chyba więcej znajomych, bo w książce na końcu szlaku rozpoznałam tylko kilka imion. Elliott, Mush, Ceci, Wodo, i Jason z Van Goghiem o 2 dni szybsi niż ja (ale oni skrócili przez Flagstaff).

Kiedy wyszło słońce jaskrawe kolory gór przybladły. Szlak opadł w szeroką dolinę i szybko znalazłam się na jego końcu. Dużym parkingu. Była tam toaleta (bez wody), stolik pod dachem i pęczek związanych baniaków przeznaczonych dla takich jak ja. Jeden półpełny. Nie potrzebowałam wody tym razem, przyniosłam sobie, więc usiadłam jak człowiek przy stoliku i próbowałam zdecydować co robić. Szlak skończył się zdecydowanie zbyt szybko. Po 48 dniach marszu nie potrafiłam tak po prostu przestać iść. Nie czułam żadnej satysfakcji z sukcesu, nie wiedziałam co teraz z sobą zrobić. Idąc Arizona Trail pierwszy raz w życiu tak od początku do końca jednym szlakiem, czułam że to nie jest taka wędrówka jaką lubię. Nie było w niej miejsca na wahania i zmiany planów, nie było planowania i ryzyka. Ktoś wszystko poustalał za mnie, wszyscy pracowicie o wszystkim się informowali, wiedziałam co mnie czeka, gdzie zrobię zakupy, znajdę wodę. To nie tak, że mi się nie podobało, ale to był zupełnie inny czas niż to, co przeszłam przez ostatnie czterdzieści parę lat. Myślałam, że takie szlaki będą wspaniałe na starość, że to świetnie, że są, że wiem już czego się po nich spodziewać. Ale pomimo tych prawie dwóch miesięcy w drodze nadal byłam głodna wędrówki. Takiej jaką znam, obarczonej ryzykiem, wymagającej wyborów, i przede wszystkim takiej, która nieustannie zaskakuje i dziwi. Nie z powodu adrenaliny. Z powodu niczym nie skrępowanej wolności jaką daje własna droga, lepsza czy gorsza- nieważne. Swoja.

I myśląc o tym ruszyłam przed siebie. Oczywiście mogłam już łapać stopa na parkingu stało kilka samochodów, mogłam popytać, poczekać. Ale szlam i było mi z tym bardzo dobrze. 1,5 mili dalej był drugi parking, a na nim mapy i sporo ludzi. Zaczynał się tu jakiś szlak. Tablica informowała, że można wykupić pozwolenie przez Internet. Nie miałam sieci, ale inni mieli. Wiedziałam już jak działa system pozwoleń. Każdy może dołączyć do siebie 8 osób. Rodzina, którą zaczepiłam miała w takim razie 5 wolnych miejsc. Robili to pierwszy raz, ale się zgodzili. Podałam dane, wręczyłam im 6 dolarów i zrobiłam zdjęcie pozwolenia. Buckskin Gulch to wspaniały bardzo wąski kanion (slot canion). Było w nim sporo ludzi, ale szli w ciszy, z dużymi dystansami, pozwalając innym na samotność. Ponieważ nie miałam mapy zabrnęłam za daleko i ktoś wyprowadził mnie z błędu, żeby wyjść ponownie na drogę (co zaplanowała „moja” rodzina) musiałam wrócić kilka mil i skręcić w boczną odnogę na północ. Gdybym chciała pójść dalej musiałabym zdobyć pozwolenie na nocleg, a to nie byłoby już takie proste. Nie martwiłam się, cieszyłam się tym co mi spadło z nieba. A było piękne. Niesamowite, wspaniałe, brakowało mi słów.

Ładna była też odnoga, którą wyszłam. Wypływała z szerokiej doliny również ładnej, i tam troszkę trudniej było znaleźć szlak, Po obu stronach otaczały mnie pasiaste skały (to druga strona słynnej formacji Wave dostępnej z Page). Przysiadłam w cieniu pod jedynym w miarę gęstym drzewem, trzeba było wysypać z butów piach. Z naprzeciwka podeszło trzech mężczyzn. Nie pamiętam już jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać. Czesi, znajomi Agnieszki… świat jest jednak naprawdę malutki.

Na drodze nie od razu poszło jak z płatka. Szłam, zabrali mnie Francuzi, co tak słabo rozumieli po angielsku, że nie dowiedziałam się nawet dokąd jadą. Na szosie skręcili w stronę Page, a chciałam do Vegas. Wysiadłam, czekałam, szłam, mijał mnie ciąg samochodów, ale żaden nawet odrobinę nie zwolnił. Naszą drogą, tą która prowadziła do kanionu toczył się terenowy samochód w obłoku kurzu. Nie wiedziałam jak skręci na szosie, nie wiedziałam czy jest w nim miejsce dla mnie, ale pobiegłam i zamachałam. Stanęli. Rodzina z dwójką nastoletnich chłopców. Zabrali mnie ze sobą do domku, który wynajęli na kilka dni. To były światła, które widziałam nocą z gór. I następnego dnia do Vegas, też wracali. Wynajęłam sobie najtańszy hotel (Excalibur za 25 dolarów), złożyliśmy tam wszystkie bagaże, oni odebrali swoje wieczorem i odlecieli na zachodnie wybrzeże. Mój lot był po południu następnego dnia, więc troszkę sobie jeszcze pozwiedzałam. To byli wspaniali ludzie i 2 niezwykle przyjemne dni. Byłam im za nie niezmiernie wdzięczna.

Ostatnie 4 zdjęcia to powrót.

Czytaj dalej „Arizona trail cz20- koniec i Buckskin Gulch”
Share
Translate »