Wspomnienia z Hiszpanii cz36

Camino los Fares Galicia

Rano już spokojnie i bez pośpiechu obejrzałam stare wodne młyny (na mapie schrony). Można było do nich wchodzić, wewnątrz zostały resztki instalacji, maszyny, młyńskie koła- teraz użytkowane jako stoliki. Rzeka miała tu spory spadek. Dziwiła mnie jej przezroczysta woda, a przecież wiedziałam, że po drodze było spore miasto. Pamiętałam nadbrzeżne kawiarnie, place zabaw z zejściami do wody i wcześniej rezerwat przyrody chroniący wilgotny przybrzeżny las. Rzeczka wiła się tam spokojnie, brązowa od torfowisk, pachnąca miętą i taka naturalna i dzika wpadała w sam środek Carballo.

Pomimo tego teraz wydawała się czysta, nie było śmieci. Ścieżka miejscami bardzo wąska biegła przy samym nurcie, wzdłuż skał. Rzeka szumiała, las był zielony i gęsty, bez eukaliptusów. Kiedy się z niego wynurzyłam, przy kolejnym kompleksie wodnych młynów, niebo było już zasnute i mętne, i szybko dopadł mnie drobny deszcz. Przyszłam do Ponteceso mokra, trafiłam na siestę i pewnie z tego powodu zjadłam byle co w jedynym otwartym sklepie. Tortilla chyba była przeznaczona do upieczenia, ciągnęły się w niej pół surowe jajka (z proszku- jak wyczytałam na opakowaniu), sałatę umyłam pobieżnie pod miejską pompą. Nigdy nie wypiłabym takiej wody bez filtra, i nawet przyszło mi przez myśl, że pomimo wytrzepania sporo kropel niestety zostało na sałacie. Ale były tam wygodne ławeczki, deszcz padał równomiernie i słabo, nie było ludzi. Już zjadłam kiedy wypatrzyłam otwarty bar, więc popiłam to wszystko gorącą kawą i ruszyłam szukać Camino los Fares.

Szlak biegł początkowo brukowaną ścieżką wzdłuż rozlewisk Exsteiro do Anllons i zanim doszłam do pierwszej nadmorskiej wsi obciekłam i nawet lekko przeschłam. Pogoda się poprawiła. Rozłożyłam rzeczy do wysuszenia na plaży i podeszła kobieta. Długowłosa, zamyślona. Wspomniała przyjaciela, który zginął parę dni temu i stojący przy nabrzeżu jacht. -Był jego- wskazała dłonią i zaraz, zanim powiedziałam że jej współczuję ta dłoń zanurzyła się wyćwiczonym gestem w torebce i wydobyła z niej wizytówkę. Albergue na Finnistere.

Poczułam się jakby ktoś mną wywinął piruet. I znów zanim zdecydowałam się odpowiedzieć kobieta uprzedziła mnie i odeszła. Kiedy się obejrzałam już z daleka stała tyłem wpatrzona w morze. Od przystani odbijała łódka z mężczyzną i chłopcem, asfalt parował rozgrzany popołudniowym słońcem.

Nie czułam się najlepiej, więc ścięłam pętlę szlaku. Oprowadzała po kolejnych młynach. Za Canduas, które było spokojne i stare znaki poprowadziły mnie na wybrzeże i długo trzymały się pięknego klifu. Za zatoką widziałam latarnię w Malpica i cały fragment szlaku co to mi przepadał. Las był zamglony, ścieżka schodziła na kolejne wspaniałe plaże. Było cicho i pusto i tylko raz widziałam z daleka samochód. Tuż przed Laxe skręciłam przy starym młynie i zgubiłam znaki Camino los Fares. Wróciłam, bo zginął też dekielek do obiektywu – i to udało mi się odnaleźć. Szłam potem fragment szosą, zamiast ścieżką, i w Laxe znów trafiłam na zielony znak- stópki odbite szablonem. Camino Los Fares wytyczyła grupa zapaleńców. Latami wybierali lokalne ścieżki, nanosili kolejne fragmenty na mapy. Byłam im wdzięczna, bo bez szlaku trudno tu przejść. Urwiska, jeżyny, płoty. Laxe jest długie, słońce zaszło kiedy bezmyślnie minęłam czynny sklep, przegapiłam dwie restauracje. Lekko mnie mdliło i jedzenie było ostatnią rzeczą, która by mi chodziła po głowie. Najważniejszy był nocleg. Powinnam przyśpieszyć i minąć wieś, ale zupełnie nie miałam na to siły.

Zrezygnowana wyszukałam najtańszy hostel. Był daleko, już na krańcu cypla za portem i kiedy tam doszłam zapadł zmrok. -Chcesz prać- ustalił za mnie mężczyzna w recepcji- mam za mało rzeczy żeby włączać pralkę- zaprotestowałam strasznie zmęczona- nie szkodzi orzekł i zostawił mnie zdezorientowaną. Wrócił z kostką szarego mydła. Była nowa, wielka i ciężka jak cegła. Ubrania pachniały nią już do końca.

– Ma pan może coś na żołądek?- zeszłam znów, odziana w spodenki do kąpieli i sweter.- Mam rumianek, może zdążysz jeszcze do apteki. Pobiegłam, ale było za późno. Sklep też był już zamknięty więc rozciągnięta w czyściutkim łóżku oszczędnie parzyłam 2 saszetki rumianku od Manuela i podziwiałam mapy, które mi wręczył. Był jednym z twórców Camino los Fares i rano opisał mi dogodne miejsca pod namiot, bo dystanse, które przechodziłam nie pasowały do noclegów we wsiach, a czas którym dysponowałam, nie pozwalał ich skrócić. Nie spytałam czy to dozwolone. Byłam osowiała, przygaszona, padał deszcz i zatoka była bardzo zamglona. Obejrzałam się jeszcze żeby zapamiętać nazwę- hostel nazywał się Bahia i był jednym z ostatnich budynków we wsi.

Szlak biegł pięknie nad rozkołysanym oceanem. Po wrzosowisku, mokrym, kwitnącym, po półkolistych piaszczystych i pustych plażach, wzdłuż pastwisk gdzie pasły się owce i krowy. Pogoda się poprawiła. Mijałam kolorowe (jakby irlandzkie) miasteczka, portowe bary z piwem i bez jedzenia, sklepiki gdzie nie było nic kuszącego. Długi fragment wybrzeża był kamienisty, skały wyszlifowane przez wiatry i sól, kwitnące wrzosy. Nad oceanem unosiła się mgiełka i krzyki mew.

W Arrou odeszłam od brzegu, zachęcona przez parę turystów z psem. Szli pewnym krokiem więc pomyślałam, że jest tu bar. I faktycznie był. Barman wysłuchał grzecznie, że mnie boli żołądek i upiekł mi tortillę de patatas. Była duża (uprzedził) więc odetchnął kiedy schowałam połowę do pudełka- A już się bałem, że się zmarnuje!

Pachniała tak smakowicie, że kiedy ją niósł do mojego stolika sąsiedzi też się zainteresowali i musiał tłumaczyć czemu jej nie ma w karcie skoro jest, i obiecywać, że im też upiecze.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz35

Pontedeaume było spokojne i kolorowe. Przed miastem szlak przeciął dębowy lasek i zadbane piknikowe łączki, skąd z dumą usunięto inwazyjną trawę pampasową przywracając teren rodzimym roślinom. Minęłam jachtowy port, zjadłam sałatkę w knajpce na skraju centrum. Oprócz mnie była tam para pielgrzymów z Mołdawii i babcia z chłopcem przebranym za muszkietera, który dał wspaniały popis szermierki. Tak minął upał, a ja minęłam następny oficjalny nocleg na camino i popędziłam do kolejnego w Betanzos. Camino Ingles odbiegło od morza i chociaż nadal wędrowałam wzdłuż zatoki w zasadzie nie było jej widać. Betanzos to stare miasto w najgłębszym zakątku riasu- wąskiego rozlewiska przypominającego fiord i czasem tak nazywanego w przewodnikach. Morski fort, otoczony murami, zabudowany kolorowymi kamienicami, gęsty i ciasno upakowany jak zwykle na południu. Słońce już różowiało kiedy dotarłam do centrum i przystąpiłam do poszukiwania noclegu. W miejskiej albergue rezydowała podobnie gruba kobieta jak w Neda, i ona również od razu orzekła, że nie ma miejsc. Musiałam się skrzywić, bo pocieszyła- idź do Antonio. -Drugie drzwi w podziemiu za zakrętem brukowanej uliczki.

Zajrzałam. W dół prowadziły wąskie schodki, wnętrze piwnicy było duszne i ciemne. -Dobry wieczór, czy mogę gdzieś przenocować?- Oczywiście- skąd jesteś ?- z Polski- o to, jak moja synowa- miło mi -powiedziałam zbyt zaaferowana żeby się dobrze przyjrzeć. -Musimy poczekać, przyjdzie kolega i zaprowadzi cię do mieszkania, ja na pewno z tobą nie pójdę- Antonio wskazał na butlę z tlenem. Dopiero teraz zauważyłam, że pod nosem ma przyklejone rurki.- Covid? – spytałam. -Nie to się stało już wcześniej-Drobniutki staruszek uśmiechnął się łobuzersko- Zasłużyłem, miałam bujne życie. Pierwsze mieszkanie, które mi zaproponował pachniało pleśnią. -Nie mogę- zwróciłam klucz- jestem uczulona.-Nie szkodzi -podał kolejny, i mężczyzna którego wcześniej przywołał przez telefon bez słowa odprowadził mnie do następnego mieszkania. To było w porządku. Zrobiłam pranie i zmyłam z siebie żula z poprzedniej nocy. Postanowiłam już nie liczyć na camino i uciec z niego kiedy tylko się da.

Antonio miał wspaniały brytyjski akcent, jak mówił dlatego, że mieszkał na wyspach przez kilka lat. Śmiał się kiedy odmówiłam puchowej kołdry- To Polka- tłumaczył równie zdziwionemu koledze. Nakryłam się tylko prześcieradłem jak zwykle, ale noc rzeczywiście była chłodna, i musiałam wyciągnąć śpiwór. Nie zrozumiałam czemu staruszek dysponujący co najmniej kilkoma mieszkaniami, wynajętymi, bo słyszałam sąsiadów spędza resztę swojego życia w piwnicy, ale czułam w nim dumę. Pomimo choroby był samodzielny, pracował i chyba nawet lubił pielgrzymów.

Wieczorem zrobiłam zakupy, więc rano tylko wsunęłam klucz pod drzwi piwnicy (jak prosił Antonio) i długo byłam na szlaku sama. Pierwsi pojawili się Portugalczycy, sympatyczni zamienialiśmy po kilka słów na każdym przystanku- w barach, nad jeziorem przy stołach piknikowych. Równolegle szli dwaj Amerykanie- pomimo ogromnej ilości piw wciąż raczej trzeźwi i kilka par emerytów z Niemiec. Z biegiem dnia zostawali w rozrzuconych po wsiach nowych prywatnych gospodach, na pewno dużo lepszych niż oficjalne. Ostatni szlakowy znak, który widziałam nosił napis: „38 km do Santiago”. Doszłabym tam prawdopodobnie w jeden dzień, ale nie chciałam, nie musiałam i wciąż miałam szansę wrócić na wybrzeże i przejść większość ostatniej nadmorskiej ścieżki Camino los Fares. Zaczynała się w Malpica, jej początek niestety mi przepadł i teraz skręcając w leśną drogę na północny zachód myślałam jak uratować jak najdłuższy fragment i jak uniknąć asfaltu.

Wymyśliłam żeby pójść przez Cerceda. Google pokazywało tam kamieniste wzgórza wysokie na ponad 500 metrów. Wydawały mi się jakimś substytutem gór, więc oczywiście kusiły. Mapa.cz narysowała ślad, był na nim fragment znakowanego szlaku więc szłam nie spodziewając się żadnych kłopotów. Wokół zieleń, pogrodzone pastwiska, lasy, zwykle z eukaliptusów, czasem pojedyncze kępy rodzimych drzew. Było je słychać już z bardzo daleka, tylko na nich gromadziły się ptaki. Eukaliptusy wydawały się martwe, dziwacznie ciche bez świergotu, bez brzęczenia owadów. Pachnące cukierkami na chore gardło, przyjemnie, ale drażniąco. Pierwsza droga, na którą planowałam wejść była zagrodzona, nie przejęłam się tylko kliknęłam w inny wariant, mapa posłusznie dodała kilka kilometrów, nic strasznego. Szutrówka biegła wzdłuż wysokiego płotu. Była dziurawa, ale minął mnie jeden samochód. Rodzina z dziećmi, wydawali się bardzo zdziwieni i potem zastanawiałam się czemu nie stanęli, nie ostrzegli mnie. Musieli przecież wiedzieć co będzie dalej…

Droga dotarła do dna doliny. Las był wilgotny, zryty przez dziki, jednego nawet spotkałam przekraczając bród na strumyku. Za rzeką stał szlaban, niewysoki, więc przeszłam bez zastanowienia. Być może źle zinterpretowałam znak, może chodziło o zakaz wejścia, nie tylko wjazdu… Szłam według linii w nawigacji i nawet mi to nie przyszło do głowy. Niedługo, już za kilka minut miałam trafić na znakowany szlak. Nic mnie nie niepokoiło. Dosłownie kilkaset metrów przed moim celem drogę przegrodziła siatka wysoka na 2,5 metra obrzeżona kolczastym drutem. Ślad kół terenowego samochodu odciśnięty w piaszczystej nawierzchni zawrócił i skręcił na północ. Nie miałam wyboru, więc zrobiłam to samo. Z górki widziałam okropnie kopcące budynki jak wyczytałam na mapie spalarnię śmieci. Wagony, bocznice, kominy. Zapach nienatrętny, ale czułam się niepewnie jakbym weszła w bardzo skażone miejsce. Nie miałam ochoty na wodę, podejrzliwie patrzyłam na rośliny i ptaki (żyły!) i biegłam żeby jak najszybciej stamtąd wyjść. 5 godzin później zostawiłam za sobą kilkanaście kilometrów mylnych przejść i nieparzystą ilość pokonanych płotów, a moja sytuacja wyglądała identycznie. Mapa okazała się nieprzydatna. A to sugerowała wyjść na autostradę (na wysokim nasypie i ogrodzoną), a to przejść przez kanion z linią kolejową (o pionowych, kilkumetrowych ścianach), lub skręcić w wiadukt zawieszony 4,5 metra powyżej drogi. Ściemniało się już kiedy zobaczyłam opuszczone budynki kopalni na mapie zaznaczone jako „pazo” (myślałam, że to będzie pałac…). „Gdybym się nie odezwała za 2 godziny to znaczy, że się zgubiłam w kopalni”- napisałam na wszelki wypadek do Agnieszki i pokonałam kolejny płot- ósmy. Po prawej pokazało się skaliste jezioro, rozpoznałam je na mapie, po lewej dolina pełna rdzewiejących górniczych maszyn. Pod nogami wyczułam ścieżkę. – Ludzie tedy chodzą się kąpać – powiedział potem policjant w Cerceda- tam nie ma nic niebezpiecznego, kopalnia nieczynna od 5 lat, wykopy zalała woda, teren zdziczał.

Nie wiedziałam o tym pędząc w ciemności przez chaszcze i las. W kolejnym płocie była spora dziura, ostatni, był raczej dekoracyjny niż techniczny. Wyszłam na szosę i zobaczyłam dalekie światła wsi. Nadal roztrzęsiona podeszłam do najbliższego domu. Na podwórku pakowała się do samochodu dziewczyna zagadana z Azjatą, który wynajmował pokój u jej mamy. Mówił po angielsku i chyba to przesądziło. Z domu wyszedł mężczyzna, opowiedział jak był kiedyś w Polsce (pyszne jedzenie i tanie!), dostałam herbatę i wspaniałą tortilla de patatas. Pachniała tak, że jedna z pań wróciła po paletę jajek i zaczęła je smażyć dla wszystkich. Widziałam ich potem przez okno, roześmianych przy kuchennym stole. Chciałam rozbić namiot, ale panie zaproponowały kanapę w pralni. Sofa była krótsza niż ja, więc ostatecznie wybrałam podłogę, była tam też łazienka i woda, i czułam się świetnie, bezpiecznie.

Rano Aurora uparła się mnie podwieźć do miasta. To były 3 km, ale nie można było wędrować szosą, a szukając obejścia pewnie znów bym się zgubiła. Nie byłam pewna, może tym razem akurat nie, ale nie umiałam odmówić. Cerceda jest przemysłowa, pocięta roboczymi (też prywatnymi) drogami, liniami kolejowymi i autostradą, która odseparowała od miasta kilka wsi. Kiedy się żegnałyśmy przed sklepem, jeszcze nieczynnym spalarnia śmieci otulona poranną mgłą wyglądała zjawiskowo, jak zamek z bajki, przypadkiem wyposażony w kominy. Od miejsca gdzie nie udało mi się dostać na szlak dzieliły mnie może ze 2 kilometry…

Ładna blondynka z urzędu miasta nie wiedziała nic o zagrodzonym szlaku.-Tu nie ma nic ciekawego- upierała się pytana o kamieniste wzgórza. -Zupełnie nic -powtarzał za nią policjant podobny do Georga Cloneya i świadomy swojego uroku. – Zawiozę cię tam i pokażę- zaproponował aksamitnym głosem, a blondynka (która musiała być jego bliską znajomą, bo wcześniej podał mi jej numer telefonu) zrobiła się nagle bardziej oficjalna. -Oczywiście, świetny pomysł skoro jesteś AŻ tak uprzejmy- wycedziła słodko, a ja podziękowałam im grzecznie i uciekłam. Szybko znalazłam żółty szlak, opisany jako dzieło urzędu miejskiego w Cerceda i chyba zapomniany kilka lat temu sądząc po stanie zmurszenia znaków. Biegł szosą, więc nie było mi żal go zgubić.

Z wzgórz za Carballo było już widać linię wybrzeża. To były zupełnie nieturystyczne miejsca, wzbudzałam zainteresowanie przechodniów, zwykle martwili się czy się nie zgubiłam, bo przecież wiadomo, że jak pieszo to do Santiago. Na widok mojej starej błękitnej flaszki niesionej jeszcze z wybrzeża Katalonii barmanka podarowała mi butelkę z mineralną. Żal mi było wyrzucić błękitną. Wiedziałam, że muszę się przyzwyczaić, że zaraz koniec, ale szło mi to wyjątkowo opornie.

Natomiast nieźle poszło szukanie leśnych dróg, zagrzebałam się w nich tak, że z trudem wydostałam się znów na szosę, wypłaszając z niej zdziwionego dzika. Buszował w kukurydzy. Za Verdes nad rzeką mapa.cz widziała turystyczne schrony. Podejrzewałam, że to zbyt piękne, że zapewne znajdzie się w tym jakiś haczyk, ale pędziłam żeby nie zmarnować okazji.

-Byłaś w Verdes?- zdziwił się kilka dni później Manuel w Laxe. -Byłaś w tym małym zielonym raju? Przybiegłam tam już po zachodzie słońca. Różowe światło ozłacało sylwetki galicyjskich spichrzy, w dolinie widziałam samotny biały kościół pośród łąk. Ulice były ciemne, i puste, kiedy skręciłam nad rzekę zapaliły się sodowe latarnie zalewając wszystko poza kręgiem światła gęstym mrokiem. „Bar Refugio” głosił napis na ostatnim budynku.

-Przepraszam, czy „refugio” może oznacza nocleg?- spytałam uśmiechniętego starszego pana. Pokręcił głową, więc pobiegłam szukać schronów nad rzeką. Droga skończyła się przed kładką, rzeka wyła, pierwszy budynek był zamknięty na kłódkę. Wiedziałam, że może nie być jedyny, ale było tam tak ciemno, tak głośno, i tak wilgotno, że zawróciłam myśląc, że spytam o miejsce pod namiot przy barze.

Teraz staruszkowie byli przygotowani, wyciągnęli klucz do zamkniętego już na zimę budynku, odkręcili wodę i zaprowadzili mnie do pokoju zapchanego ustawionymi na sztorc materacami z przyjemną łazienką i kuchnią. Nie chcieli za to ani grosza. Wróciłam do baru żeby zamówić obiad, próbowałam za cokolwiek zapłacić, ale za jedzenie też nic nie wzięli. Oprócz mnie przyszła jeszcze para spóźnionych gości, przedstawiono im mnie jak gdybym była kimś ważnym i sławnym. To był wspaniały wieczór, wspaniali ludzie. Malutki osobny światek- rajskie Verdes.

Share
Translate »