Góry na niepogodę- Neouvielle (Pireneje)

Gdyby zdarzyło Wam się  zaplanować urlop w Pirenejach w czasie kiedy prognoza zapowie nieustanny deszcz, jest miejsce gdzie da się to przeżyć z radością- francuskie Bigorre. Przeszliśmy tam dwie niezłe trasy po obu stronach Col de Tourmalet. To miejsca, które dotąd omijałam. Skażone wyciągami i zaporami nie wiedziałam, że okażą się piękne i że tyle tam schronów, małych skromnych, ale otwartych- w deszczu to był prawdziwy luksus.

Pierwsza trasa to północne rejony Neouvielle. Ponieważ byliśmy niedawno w  Arbizon Wyszliśmy troszkę dalej na zachód z Artigue. Mieliśmy samochód więc nie wiem jaki tam dojazd, w razie gdyby go wcale nie było można by iść z dołu z Santa Maria de Campan, Col de Aspin, nawet z Bagneres de Bigorre. Mapa IGN 1;25000 Bagneres de Bigorre pokazuje tam sporo szlaków, niskich, leśnych, ale że góry tam bardzo ciekawe raczej nienudnych. Z samochodu, zatopione we mgle przypominały mi trochę Pieniny- urwiska, skały i las. Hale, wiosną w powodzi kwiatów, wszystko to rzecz jasna bez ludzi. Inna możliwość to powtórzenie naszego zimowego zejścia do Anzizan (w drugą stronę). Tam kursuje autobus.

Wyjście z Artigue jest bardzo proste- to GR10. Sama miejscowość malutka, bez sklepu. Jest tam parking i kemping, jest też via ferrata- gdyby ktoś miał ochotę, płatna, ale nie trzeba mieć sprzętu. Szlak prowadzi do schroniska Campana de Clotou (gdzie już kiedyś nocowaliśmy zimą). Po drodze jest częściowo otwarta cabana z dużym stołem (bez miejsca do spania) i jeziora, w które ledwo widzieliśmy we mgle. Schronisko było ku naszemu zaskoczeniu zamknięte- okazało się, że przez robotników przygotowujących je do nowego sezonu. Rano przylecieli helikopterem i nas wpuścili. Posiedzieliśmy trochę (bo lało), po czym zdecydowaliśmy się iść do Refuge Bastan. Dwie, czy trzy potrzebne na to przejście godziny w deszczu to nic strasznego, a jak nas zapewniono Bastan jest już otwarte. Rzeczywiście było. Zostaliśmy na noc chociaż tam nieco drogo (bez zniżek dla członków klubów). To malutkie przyjemne schronisko. Z atmosferą, ale bez udogodnień, umywalka na zewnątrz, toaleta z kompostownikiem daleko, jeśli idzie się w deszczu. Za to w piecu niegasnący ogień i wolność w rozwieszaniu rzeczy do suszenia. Oprócz nas byli też dwaj starsi wędkarze i trzech wędrowców, którzy rano razem z prowadzącą Bastan panią wyruszyli oczyszczać rzekę z naniesionych gałęzi- groziła powodzią.

My poszliśmy nad jeziorka Bastanet (piękne pomimo deszczu). Bez znaków. Na końcu ścieżki stoi cabana z otwartą komórką (można się tam co najwyżej schować żeby pomyśleć). Piętro niżej jest widoczny z nad jeziorek blaszany schronik-suchy, solidny, na dwie osoby. Żeby tam dotrzeć podeszliśmy, przeszliśmy po śnieżnym moście, a potem w bród przez kilka rzek (można by spróbować wcale nie przechodzić, nie iść szlakiem tylko w dół bezpośrednio z górnej cabany). Lało bez opamiętania więc zostaliśmy na noc. Pod wieczór trochę się przejaśniło, ale nie żałowaliśmy bardzo, bo cabana stoi w pięknym miejscu z przepastnym widokiem na Lac Oule- daleko w dole, wśród chmur. Czuliśmy się tam trochę jak emeryci spędzający urlop w górskim domku. Widoki, sasanki, długi dzień…

Rano znów przez znajome rzeki, lodowate! Latem idzie się tylko przez jedną wypływającą z jeziora, wiosną bezpieczniej przejść przez mniejsze dopływy. Dalej ścieżką na Col de Bareges. Bez trudności. Jest kilka niewyraźnych znaków. Można stamtąd zejść do cabane Aigues Cluses (niezłej, jak pamiętam sprzed lat) i podejść GR10. My przetrawersowaliśmy do Laquet de Madamete (bez znaków, na mapie jest tam szlak zimowy). Ładnie, łatwo, sama przyjemność, zwłaszcza, że poprawiała się pogoda. Chmury rwały się malowniczo, grzało słońce.  To nas skusiło żeby spróbować kolejnego trawersu. Zamiast iść szlakami (col Madamete-Lac Aubert-Horquete d’Aubert), przez miejsca które już widzieliśmy poszliśmy przez Col de Trances. Wiosną było tam mnóstwo śniegu (jak wszędzie powyżej 2200 m npm). Szliśmy „pod włos”- na przeciw dużego nawisu, nie bardzo wiedząc jak go pokonać. Jose przekombinował, wdrapał się zbyt wysoko i zjechał aż na dno kotła, szczęśliwie po drodze nie było kamieni. Mówił, że trafił na lód i stopa mu się osunęła. Ja nie miałam problemów, ale szłam ostrożnie, wolniutko.  Po drugiej stronie nie było śniegu i nawet nam go brakowało chwilami. Zejście (okopczykowane) prowadzi skalnym rumoszem. Mnóstwo skakania. Poszliśmy w dół wzdłuż ciągu ładnych stawów nad Lac dets Coubous. Jest tam cabana, nawet nie najgorsza, niestety ktoś zostawił otwarte drzwi i owce zrobiły swoje. Nocowaliśmy w namiocie na brzegu jeziora. Wieczorem poszłam na tamę popatrzyć na wezbrany strumień i jak w bajce mgła odpłynęła pokazując wspaniałe widoki. Jose to niestety przespał.

Następny trawers już nam się mniej udał. Weszliśmy na Soum dets Coucut- łagodny szczyt ze wspaniałym widokiem i nie zdecydowaliśmy się zejść do doliny ze schroniskiem Glere. Z góry nie było widać całego stoku, a to co widzieliśmy było bardzo strome. Pomimo odwrotu uznaliśmy tę wycieczkę za udaną. To dzikie miejsca. Kwiaty, kozice. Powrót wcale nie identyczny (jest tam kilka wersji kopczyków) wyprowadził nas na trawers, którym zeszliśmy do parkingu Tournaboub. Machnęliśmy, bez przekonania zdecydowani wracać do samochodu GR10, ale natychmiast złapaliśmy stopa. Chłopak, który nas podwiózł był geomorfologiem, przyjechał do Luz zobaczyć zagrożenie powodziowe. Nie pomyśleliśmy nawet, że nasze kłopoty z przekraczaniem rzek nie są lokalne, i że utrudniają życie nie tylko nam. To była bardzo mokra wiosna. Rzeki szalały.

Przy dobrej pogodzie tę trasę można przejść w dwa – trzy dni. Przy jeszcze gorszej, można iść nawet wolniej niż my. Wszędzie było pod dostatkiem jedzenia- czyli świeżej wiosennej pokrzywy. Po inne rzeczy trzeba zejść (lub zjechać stopem do Bareges). Z Tournaboub można przejść bezpośrednio na trasę, którą za chwilkę opiszę. Tak byśmy zrobili gdyby nie samochód i zostawione w nim zapasy jedzenia. Gdybyście szli tamtędy wiosną, warto wybrać ten sam kierunek co my. Nawisy w Pirenejach niemal zawsze skapują z zachodu na wschód i idąc z ich łagodniejszej strony można niechcący wyjść na coś co się oberwie.

Pominięte tym razem południe Neouvielle też jest piękne, wiele osób uważa że najpiękniejsze w Pirenejach. Najładniej tam kiedy kwitną rododendrony- w lipcu. Niestety ze względu na sieć wysoko wyjeżdżających dróg zwykle jest tam dużo ludzi. Niemniej gdybyście byli blisko warto zobaczyć, przejść choćby odcinek GR10 z Lac Oule do Lac Aubert.

Zapomniałam dodać, że w Barreges można było kiedyś przenocować w dość specyficznej gite. Urządzono ją w dawnym wojskowym szpitalu zachowując zastany wystrój- jak z filmu. Ciekawe doświadczenie, szkoda może, że nie było tam drzwi- również tych do prysznica… ale to 10 lat temu. Teraz Barreges to kurort pełen hoteli i spa, nie wiem  czy gite l’Hospitalet zachowała styl.

Share

Zimowy trawers lofotów- Horseidvikka

Z Vaeroya do Moskenes jest blisko. Widoki przez cały czas piękne. Vaeroya, potem bezludna wyspa- w zasadzie samotna skala, potem już południowy cypel Mosknsoya. Przyglądałam mu się uważnie, na tyle na ile pozwoliła chmura. Wcześniej zastanawiałam się czy dałoby się tam jakkolwiek wejść- na mapach nie ma ani śladu ścieżki. To strome skały opadające prosto do morza. Jedyne słabsze miejsce to Agvatnet  i przejście na plażę na zachodnim wybrzeżu. Ta trasa była opisana w letniej relacji, ale ponieważ nie chcieliśmy zawracać wyruszyliśmy z Moskenes na północ. Z opisu poprzedników wynikało, że na przystani jest poczekalnia- być może było tak kiedyś, teraz to tylko kontener bez okien, ogrzewany, ale bardzo malutki. Siedzieli tam jacyś ludzie. Poszliśmy dalej i rozbiliśmy namiot przy narciarskiej (latem pewnie rowerowej) ścieżce w miejscu gdzie szosa chowa się w tunelu. To dobre biwakowe miejsce z wodą (są strumyki) i widokiem na Moskenes. Nocą (czyli o piątej) przespacerowaliśmy się kawałek w stronę Reine. Nie było zorzy.

Rano niebo było jeszcze bardziej zachmurzone. Kiedy szliśmy poboczem (bo ścieżka się szybko skończyła) nadciągnęły śniegowe chmury i przepadła jakakolwiek widoczność. Pomimo tego mijało nas sporo spacerowiczów, mamy z wózkami, starsze panie z kijkami, ludzie wracający z zakupów. Ten fragment E10 jest przygotowany dla pieszych, pobocze odśnieżone, tunele mają obejścia. To tylko kilka kilometrów. W Reine chmury na chwilkę pękły pokazując nam fragment widoku, potem niebo znów się zaciągnęło.  Byłam zdenerwowana, niepewna czy upuszczony przy okazji łapania tego widoku obiektyw zadziała. To wydarzenie tak mnie zdekoncentrowało, że zamiast wykorzystać czas do odpłynięcia promu (odpływał o 14-tej) i sfotografować Reine- mekkę fotografów, snułam się po jakiś mniej ciekawych miejscach i denerwowałam. Informacja na przystani  nie była jasna, próbowaliśmy dzwonić, ale telefonu nikt nie odbierał, dopiero potem zorientowaliśmy się,  że numer, który wybierałam był na kuter, a trzeba by dzwonić do pana na lądzie.  Ostatecznie pomimo zimy prom odpłynął. Byliśmy sami, ale panowie zabrali też paczki do dwóch zamieszkałych domów na końcu fiordu. W drodze powrotnej wsiadła grupka pasażerów.

Byłam ciekawa osiemdziesięciolatka, który mieszka samotnie nad Kirkefjorden, ale nie wyjrzał.  W sumie po co się spieszyć w takim miejscu. Obiecaliśmy panu od promu, że gdyby nam się nie udało przejść zadzwonimy na odpowiedni numer. Wtedy po nas przypłyną. Łódź zawróciła. Dziwnie było patrzyć jak znika, zostawiając nas na pastwę gór.

Nie takich złych, bo szybko znaleźliśmy ślad. Poranna grupa podeszła pod przełęcz skąd widać już Horseidvikka. Zeszliśmy labiryntem ośnieżonych bloków, obeszliśmy wpół zamarznięte jeziorko i rozbiliśmy namiot za skałą w miejscu gdzie jak sądziliśmy mniej wiało. Śnieg był płytki, ziemia zamarznięta.  Do umocowania namiotu użyliśmy mnóstwa kamieni, wcale niełatwo było je uzbierać zimą.  Gotowaliśmy w dziurze pod skałami. Nocą niebo nad morzem lekko zmieniło kolor, a za chwilkę spod chmur wyjrzała zieleń zorzy. Widowisko trwało kilka godzin. Żałowałam, że nie podeszliśmy bliżej brzegu. Pobiegłam tam przed świtem zostawiając zwiniecie namiotu Jose, ale tuż przed plażą drogę odcięła mi rzeczka i lód. Przydałyby się raki i czas, którego nie mieliśmy. Czekała nas stroma przełęcz. Nieoznakowana. Ruszyliśmy w pierwszych promieniach słońca z nadzieją dotarcia na noc nad  Selfjord.

Pan od promu, którego wypytaliśmy wczoraj do znudzenia, powiedział że wchodzenie do Munkebu, które odpuściliśmy było bez sensu, bo nie odebrałby nas zimą znad fiordu. Pomimo tego wyglądałam w stronę tych ominiętych gór. Czym wyżej wychodziliśmy tym więcej ich było widać. Dzikie południe Moskensoya jest bardzo piękne. Warto by tam kiedyś wrócić latem.

Share
Translate »