Wieczorem zjadłyśmy wszystkie resztki, zostawiając na śniadanie odrobinkę. Prawie nic. To była piękna noc, Jagoda spała, a ja mając nadzieję na widoki poczekałam kilka godzin patrząc jak buja się mgła. Fotografowałam, ale te zdjęcia nie wyszły, było zbyt ciemno żeby ustawić ostrość. Kiedyś mam wrażenie widziałam lepiej, albo może latarka była jaśniejsza… Czekając i próbując zobaczyłam w końcu gwiazdy, a potem wulkan Antuco ponad chmurą. Kiedy się obudziłam o świcie resztka tej nocnej mgły przesuwała się u podnóża góry w pięknym poziomym słońcu. Zanim wstała Jagoda nie było po tym ani śladu – zwykłe chilijskie błękitne niebo.
Nie śpieszyłyśmy się. Żal mi było stamtąd odchodzić. Z dna lasu wyparowywała rosa, śpiewały ptaki. Droga początkowo bardzo mokra- kicałyśmy po zalanych łąkach, słuchając nawoływania gęsi. Było ich tam mnóstwo, zebranych w pary. Za rozlewiskiem kończącym płaski balkon szlak opadł i otoczenie się radykalnie zmieniło. Mało roślin, Sucho. Trochę nieziemsko- wręcz księżycowo. Albo może tak jak na Marsie. Lawa, chaotyczne zwaliska, rumosz jak po katastrofie, wszystko to przecięte nartostradą, same wyciągi niemal niewidoczne na ciemnych skałach. Ścieżka wcale nie oczywista, nie rozdeptana doprowadziła nas do gruntowej drogi, akurat w remoncie. Jedna z wożących piach ciężarówek wywiozła nas aż za obręb kurzu, chociaż kierowca miał tylko jedno siedzenie, a my plecaki. Byłyśmy wdzięczne. Przeszłyśmy jeszcze kawałek drogą, w kierunku pokrytej żółtymi kwiatami doliny. Intrygującej. Zanim zdążyłam podejść i to sfotografować zabrali nas żołnierze z przejścia granicznego. Jechali do sklepu. Obiecali, że będą wracać i za godzinę (gdybyśmy chciały) podwiozą nas z powrotem w góry, ale Jagoda była tak przejęta swoim zamoczonym telefonem , że nie udało mi się jej namówić na powrót. Nie chciałam jej też zostawiać samej. Zresztą wszystko potoczyło się zbyt szybko. Jeszcze zanim zrobiłyśmy zakupy zaczepił nas sympatyczny Amerykanin. Po chwili jechałyśmy już z nim do Chillan. Miał domek w Termas de Chillan i wracając tam po jednodniowym wypadzie (przypadkiem do „naszego” rozlewiska, nie wiem jak to możliwe, że żeśmy się tam nie spotkali) w symboliczny sposób zamykał naszą pętelkę. Za Los Angeles wyjechaliśmy na szosę nr 5- autostradę. Za szybą całymi kilometrami przesuwały się sadzone lasy, dziwne, złożone z niepasujących tu obcych gatunków. Amerykanin opowiadał, że ziemia należy do dużych firm, a ludzie żyją bardzo skromnie. W Chillan złapałyśmy autobus do Talca, przez gapiostwo osobowy nie pośpieszny. Dojechałyśmy w związku z tym za późno i nic już nie jechało dalej. Siedziałyśmy na ciemnym terminalu dwie godziny. Słuchałyśmy wykluczających się rad, pogryzając posłodzony popcorn- nasze jedyne jedzenie. Dopiero kiedy zamykali ostatnie stragany, już po 22-giej ktoś wyjaśnił, że nocą kursuje jednak jedna linia, a przystanek jest po drugiej stronie ulicy, poza tym terminalem. Najwcześniejszy autobus w kierunku Santiago odjeżdżał stamtąd już po północy. Przeczekałyśmy to w sympatycznym hotelu. Recepcjonista pozwolił Jagodzie skorzystać z whatsappa, poczęstował nas herbatą i poprosił ochroniarza żeby nas odprowadził na autobus. Nie wiem jak minęło 45 minut, pamiętam tylko skórzane siedzenia rozkładające się całkiem, jak łóżko i kogoś trzęsącego mnie za ramię, że wysiadać, że to już. W Molinie, chyba przez sen uszyłyśmy kawałek w stronę miasta (autobus zatrzymał się oczywiście przy szosie). Miałyśmy numer taksówki, ale bałyśmy się dzwonić i tłumaczyć o co chodzi po angielsku. Zanim doszłyśmy do oświetlonej stróżówki, gdzie jak miałyśmy nadzieję łatwiej nam się przyjdzie dogadać na migi, minęła nas pusta taksówka. Machnęłyśmy. Za chwilkę (i za 8000 pesos) dojechałyśmy do Rancho Itauhe. W pokoju obok chrapał Włoch…
Zostały nam jeszcze 4 dni. Jeden przesiedziałam z Jagodą susząc pranie i próbując naprawić telefon, przez dwa kolejne włóczyłam się nad ocean. Ostatni spędziłyśmy z Victorem w Vina del Mar i w Valparaiso. Pewnie jeszcze to kiedyś opiszę.