Alpi Orobie Valtellinesi- Bivacco Pedrinelli-Bivacco Cigola

<—Rano spotkała nas niespodzianka-piękna pogoda. Jeden z powodów, dla których czasem watro wdrapać się na grań w śnieg i deszcz. Przełęcz, na której stoi biwak jest nieprzechodnia (nic dziwnego skoro zbudowało tam umocnienia wojsko), żeby dostać się na drugą stronę trzeba najpierw podejść na niewysoki garb. Pomimo świeżego śniegu (rano pięknie skrzypiącego) na stoku wyraźnie rysował się zarys drogi. Bez problemu znalazłyśmy miejsce gdzie szlak przechodzi przez grań i złazi stromym skalistym zboczem. Po drugiej stronie ścieżka jest już ledwo widoczna.

Droga aż do skrzyżowania z Gran Via Orobie była przysypana  śniegiem, ale mniej trudna niż na to wyglądała.

Ścieżka 201 wbrew opinii pana z gościnnego domku była oznakowana. Oprócz słabo namalowanych na kamieniach znaków postawiono nowe drogowskazy. Na rzadkich fragmentach trawek przejście było nawet lekko wydeptane.

Przełażąc przez pozalewane łączki sprawnie doszłyśmy nad Lago Publino i trochę kluczyłyśmy w okolicach tamy. Nie wiem jak idzie szlak, ale wątpliwości rozwiewają się nad jeziorem.

Przez kilkadziesiąt metrów widać wydeptaną dróżkę, a chwilkę potem znaki załażą na rodzaj balkonu dobudowanego do tamy, gdzie postawiono wyglądające pięknie schronisko, na mapie pozbawiony obsługi schron-Rifugio Caprari. Podeszłyśmy tam bardzo zainteresowane. Jednak okienka z eleganckimi zasłonkami miały kraty, a nowe metalowe drzwi były zamknięte na głucho! Trochę dołujące, bo zwykle zakładam, że schrony są dla ludzi i już nie raz dotarłam w takie miejsce nocą i bez namiotu.

Na pocieszenie chwilkę dalej jest ruina szałasu z dość dobrym dachem, więc niefrasobliwy wędrowiec nie zginie, ale szkoda…

Ścieżka prowadząca na Paso Scoltador nie jest popularna. Ślad niemal nie do znalezienia, ale braki w oznakowaniu uzupełniono kopczykami. Szlak wspina się po zboczu, mija dwa małe jeziorka, a potem pnie stromo do góry niemal wprost na wyższą przełęcz sąsiadkę Paso Scoltador. W szerokiej kotlince (teraz już zaśnieżonej) kopczyki odbijają trawersem w lewo i przechodzą po miejscami trochę eksponowanym balkoniku wyprowadzającym na zbocze poniżej przełęczy.

To raczej nie do przejścia zimą kiedy na stoku zalega głęboki śnieg- półeczka ma miejscami szerokość poniżej metra- ale z drugiej strony to tylko krótki kawałek, większość trasy to szeroka półka zawieszona nad skałkami- przy małym śniegu, żaden problem.

Pod przełęczą leżał kopny śnieg, zaskakująco głęboki. Na samej górze mocno wiało, a zejście po drugiej stronie było dość rozrywkowe- bardzo strome i bardzo miękkie błoto, na szczęście w większości odsłonięte. Śnieg leżał tylko na bardziej płaskim, a niżej zawalał cały skalny balkon pełen pozamarzanych częściowo jeziorek. Pogoda pogorszyła się, ale nie padało. Wyglądało na to, że chmury omijają naszą dolinę, a pada wyłącznie za granią. Kluczyłyśmy przez chwilkę w śniegu do pół łydki, ale obyło się bez większych problemów. Za rzeczką (udało się przeskoczyć) szlak niespodziewanie wchodzi za skalny róg i zaczyna ostro schodzić. Oznakowania zwykle brak. W dolnych partiach drogę zasłania gęsta roślinność. Najbardziej stromy jest sam dół (zimą może tam być trudno). Szlak nie schodzi na samo dno, ale obchodzi dolinę Venina szerokim łukiem zahaczając o 16-to wieczną kopalnię, teraz kilka tuneli w otoczeniu stert kamieni. Niektóre szyby są nieogrodzone i w kilka z nich można wpaść. Zimą rozsądniej to ominąć.

Przy samej kopalni jest drogowskaz, ale to co pokazuje nie jest jasne. Żeby kontynuować GVO i dostać się na Paso Branda trzeba wspiąć się stromym piargiem na lewo. Troszkę wyżej pojawia się kilka kopczyków.

Paso Branda to ostra skała, na samym początku zejścia wisi łańcuch. Dalej jest raczej łagodnie.  Szlak prowadzi przez pochyłe łączki, a potem zaraz za źródłem przechodzi w trawers (po prawej).  Nie ma znaków, ale po chwili coś się pojawia.

Trafiłyśmy tam na chmurę, która na kilkanaście minut całkowicie zasłoniła nam widok. Mgła była zaskakująco sucha. Dziwnie się nią oddychało.

Szlak wił się i trzeba było wypatrywać drogi w trawkach. Nie było śladu,  a oznakowanie też raczej skąpe. Droga schodzi grzbietem powyżej kotlinki z wodospadem. Kiedy tam byłyśmy w dolince odpoczywało stado krów i widziałyśmy sylwetkę dojącego krowy człowieka w otoczeniu kliku psów. Jeden do nas podbiegł.

Szlak minął kotlinkę bokiem i  zszedł stromą łąką. Widziałyśmy ślad wydeptany w trawach przez zwierzęta, a troszkę dalej zobaczyłyśmy też biwak Cigola.

Ostatni kawałek to stromy sypki piarg. Poszłam tam szybciej zostawiając Lidkę. Biwak wydawał się dziwny. Z góry widać tylko dach (jest stromo), ale otoczenie wyglądało jakoś podejrzanie brązowo. Przy bliższym poznaniu intrygujący brąz okazał się grubą warstwą gnoju…

W pierwszej chwili chciałam odejść, ale pogoda była nie najlepsza i liczyłyśmy na jakiś solidny dach. Z obrzydzeniem, na paluszkach bo kupy były świeżutkie i śliskie dotarłam jakoś do drzwi, otworzyłam wstrzymując oddech i czym prędzej .. zamknęłam. W środku panował nieopisany bałagan. Stół zawalały resztki jedzenia brudne słoiki, pokruszony chleb. Łóżka porozstawiano chaotycznie po całym wnętrzu, Na wszystkich piętrzyły się sterty ubrań, jakieś niezidentyfikowane szmaty, na podłodze leżały brudne garnki… a pod drzwiami stał kocioł do ważenia sera. Pasterz, którego od razu ochrzciłyśmy Brudasem najwyraźniej mieszkał na hali i produkował tu lokalny ser! Jakby dla dobicia nas na drzwiach wisiała nowa tabliczka z napisem Biwak Cigola własność gminy X…witajcie:)

Nie przenocowałyśmy tam…

Share

Alpi Orobie- Refugio Calvi -Bivacco Pedrinelli

piszę ten opis z przerwami i pogoda  w zabawny sposób odzwierciedla tamte dni.

<—Od rana padało. Ubrałyśmy się z Lidką we wszystkie peleryny. Włożyłyśmy nieprzemakalne spodnie, założyłyśmy kapy na plecaki (pelerynkę z plastiku, którą wzięła Lidka trzeba było solidnie przywiązać bo łopotała). Austriacy pookręcani w jakieś folie zdecydowali się zejść i schronisko zostało całkiem puste. Długo przebijałyśmy się leśną ścieżką przez sięgające po pas chaszcze z rzadka poprzerastane malinami. Jadłyśmy trochę, ale zlane wodą owoce nie smakowały mi już tak jak wczorajszego troszkę suchszego dnia.

Koło 10-tej jedenastej zatrzymałyśmy się pod daszkiem jakiegoś szałasu żeby zjeść, a potem wyszłyśmy na jezdną drogę. Trawersowałyśmy północny stok doliny starając się jak najmniej zejść. Pomimo tego, że na mapie zboczem prowadził jakiś szlak w rzeczywistości przecinały je liczne polne dróżki i plątanina nieoznakowanych ścieżek. W miejscu gdzie można by się spodziewać schroniska (był jakiś zamknięty domek) ścieżka wspinała się przez strome trawska, przecinała malowniczą łączkę z bagnistym stawem i znów wdrapywała na drogę przy jakimś remontowanym domu. Dalej poszłyśmy trawersem przez las i coraz mniej widząc w gęstej chmurze wyszłyśmy na obórkę pełną otwartych drzwi.

Na wrotach wisiała strzałka z napisem ser. W zasadzie to nie miałyśmy nadmiaru jedzenia, włoskie sery są dobre postanowiłyśmy zejść kawałeczek i spróbować czy może da się cokolwiek  kupić.

Lało jak z cebra. Mokłyśmy już od kilku godzin. Przez zaparowane szyby domku widać było zgromadzony w środku tłum. Na werandzie stało mnóstwo górskich butów i kupka kijów.  Pomyślałam, że to może zaznaczone na mapie prywatne schronisko, którego nie udało nam się znaleźć (miałyśmy zamiar się tam na chwilkę schować i obeschnąć lub zjeść…). Otworzyłam drzwi i kiedy tylko zajrzałam zgromadzeni wewnątrz ludzie zamachali, żebym weszła. Zawołałam Lidkę i obie schowałyśmy się do ciepłego wnętrza już bez peleryn i przemoczonych butów ( nowe Hanwagi Lidki zostały suche aż do końca- moje stare Meindle już na trwałe zamokły).

„Schronisko”, podejrzewane też o sprzedaż serów okazało się domkiem do wynajęcia, a tłum liczną zgromadzoną tam na jakiejś uroczystości rodziną. Najadłyśmy się, ogrzałyśmy… pogadałyśmy, a ja  omal nie straciłam tam przyjaciółki. Włosi widząc brak entuzjazmu Lidki  obiecali, że mogą ja zaadoptować a ja mogę sobie iść gdzie chcę (sama). Postraszyli nas jeszcze trochę, że pogoda nie zmieni się już przez tydzień, że tylko trochę wyżej jest śnieg… szlak po stronie Valtellina nie do odnalezienia… a w biwaku okrutnie zimno. Nie dałam się jednak omamić i pomimo tego, że Lidka blado protestowała, a jedzenie było porażająco dobre, uparłam się że jednak idziemy dalej.

Nasza determinacja wzbudziła podziw i dwóch starszych panów pokazało nam rodzinny album- dokumentację budowy schronu Pedrinelli. Okazało się, że przypadkiem poznałyśmy jego twórców. Schron powstał na ruinach wojennego baraku, a panowie fundatorzy są z niego niezmiernie dumni. Mamy z jednym z nich zdjęcie- odprowadził nas malutki kawałek… może jak Lidka wreszcie da mi swoje fotografie kiedyś je tu pokażę :)

Śnieg zaczął się na wyższym piętrze doliny. Zdążyłyśmy minąć dwa szałasy, w jednym z nich położonym nad jeziorem schowałyśmy się na chwilę  uciekając przed wybitnie upiorną ulewą. Domek był otwarty i zamieszkany, ale pusty.  Być może pasterz zszedł po coś do drogi czy do Carony. Posiedziałyśmy kilkanaście minut nie rozbierając się, a potem widząc że ulewa nie słabnie poczłapałyśmy dalej walcząc z łopocząca peleryną Lidki.

Niewiele było widać. Droga w pewnym momencie rozwidliła się, a my wybrałyśmy tą biegnąca szerokimi łukami po lewej- wyrąbaną w skałach podczas wojny.  Zrobiło się lodowato.  Wszystko co namokło zamarzło. Skostniały mi dłonie. Biegłam tak szybko jak się w tych warunkach dało nie czekając na Lidkę.  Niewiele było widać i przez chwilkę ucieszyłam się widząc jakieś przysypane śniegiem baraki- okazały się jednak ruiną. Nasz biwak stoi na samej grani. Ze zwykłą w takiej sytuacji niepewnością  (czy  aby nie zamknięte?) otworzyłam solidne drzwi i odkryłam czyste, suche i dopieszczone wnętrze z pryczą pełną grubych kwiecistych materaców. Miodzik.

Lidka dotarła już bez tych emocji. Nie wchodząc powiedziała co o mnie myśli… a potem już całkiem innym tonem oznajmiła-” Poproszę zdjęcie. Nikt nie uwierzy, że tak wyglądają moje włoskie wakacje”. Zdjęcie owszem zrobiłam:

Potem było nam już coraz lepiej…

ugotowałyśmy podarowany nam w gościnnym domku ryż. Lidka zjadła ofiarowane jej kanapki… przewietrzyłyśmy grube wełniane koce, rozwiesiłyśmy nasze peleryny, rozłożyłyśmy spodnie i mokre buty (reszta była na szczęście sucha) i zagłębiłyśmy się w stercie koców w miękkich sprężynowych materacach błogosławiąc panów budowniczych.

Trudność tego odcinka to T1-T2. Na przejście potrzeba ok 5 godzin. Szlak jest zaznaczony na mapie i oznakowany, ale znaków jest mało,  są stare i bardzo słabo je widać. W wielu miejscach błądziłyśmy.—>

 

Share
Translate »