Alpi Orobie – Refugio Calvi

<—Rano lało, a tylko troszkę nad nami padał mokry śnieg. Niektóre płatki dolatywały do ziemi i natychmiast ginęły w kałużach. Wstałyśmy rano, tak jak się umówiłyśmy z Fulvio zeszłyśmy na dół… i zastałyśmy całkiem niespakowaną  deliberującą grupę. Dyskutowali ze dwie godziny. Chyba się nawet kłócili. Wypiłyśmy kawę. Potem drugą. Potem spróbowałyśmy z nimi pogadać. 4 osoby zastanawiały się czy nie iść dalej, reszta wracała. Podobno, co zresztą bardzo prawdopodobne kolejny odcinek Calvi- Brunoni przecinają wartkie potoki, nie do przejścia przy dużej wodzie. My byłyśmy na to przygotowane (bo to się często w górach zdarza), ale nasze tłumaczenie, że takie rzeczy da się zwykle przejść w sandałach nie podziałało. Nie wiem czy potoki były za głębokie… tak naprawdę niewiele udało mi się dowiedzieć. Włosi denerwowali się i gdzieś dzwonili… Nie udało się też ostatecznie przekonać 4 chętnych osób żeby pójść dalej obejrzeć, a jak się nie da przenocować w biwaku. Nikt z grupy nie miał ze sobą jedzenia (proponowałyśmy nasze), nikt kuchenki czy, co jeszcze bardziej zaskakujące śpiwora. Wykupili sobie noclegi z jedzeniem…. niestety zapomnieli wykupić pogodę. Przykro było patrzeć jak odchodzą w krótkich spodenkach i bez nieprzemakalnych rzeczy. Zejście musiało zająć przynajmniej 5 godzin. Potem czekanie na samochody porozstawiane na końcu i początku szlaku… Na trawach wokół nas osiadał szary nadtopiony śnieg. Nie wyglądali na zadowolonych.

My też nie wiedziałyśmy co robić. We wrześniu dzień jest krótki, a w międzyczasie zrobiło się późno. Po namyśle zdecydowałyśmy się zostać w Calvi jeden dzień. Lidka poszła spać, a ja ubrałam się w pelerynę i poszłam zobaczyć co jest ponad nami. Na mapie były tam dwa jeziorka.Trochę się namęczyłam żeby do nich dojść. Do pokonania była zalana łąka, strumień zbyt szeroki żeby go przeskoczyć (przeszłam boso, było ponad kolana), potem zarośnięty mokrymi jagodami stromy próg. Kolejny strumień znów zmusił mnie do zdjęcia butów i trochę wystraszył- prąd był wartki, a woda głęboka. Obeszłam wodospady i w końcu znalazłam trochę spokojniejszą płyciznę. Udało mi się też znaleźć ciąg kopczyków. Nie było ścieżki. Kopczyki prowadziły nad piękne czarne jezioro (obeszłam je potem pod skałami po głazach), a potem skręciły w trawers wzdłuż stoku.

Znalazłam kilkanaście stawów w tym kilka sporych jeziorek. Pokazałam już kiedyś parę zdjęć z tego spaceru więc nie powtarzam.  Skacząc po dużych blokach (raz znów zdjęłam buty żeby pokonać rozlany na trawach strumyk) dotarłam w końcu do bardzo stromego uskoku nad dużym pięknie morskozielonym stawem.

Pogoda poprawiła się i mogłam się już rozebrać z nieprzemakalnych spodni i schować pelerynę. Nie chciałam ich zostawiać na wierzchu bo zejście było dość karkołomne i  szkoda by je było pociąć. Nie miałam plecaka więc zawinęłam wszystko w powerstretchową bluzę a rękawy związałam z kapturem. Wyszedł całkiem wygodny plecak.

Początkowy kawałek zejścia jest kruchy i stromy, potem już łatwiej. Kopczyki giną gdzieś w połowie drogi. Dość długo szłam przez łąki nad stawami szukając zejścia. Na samym końcu znalazłam niewyraźną ścieżkę a potem troszkę kluczyłam w zarośniętym dorodnymi malinami lesie. Nie śpieszyłam się. Lubię maliny. Ścieżka gubi się na końcu, ale już w łatwym miejscu. Można zejść na dno doliny i wdrapać się na biegnącą do Calvi drogę. Nie wiem czy poszłam tak jak trzeba. Drogę zagrodziła mi głęboka rzeczka- znów ponad kolana. Na ironię kilkanaście metrów dalej był most (lub może  przepust). Nie dało się tam jednak dojść suchą nogą. Cały brzeg tworzyły podcięte skały.

Jakieś 20 minut później, już nad wielkim jeziorem Fegabolgia zatrzymał się pasterz jadący do schroniska na partię szachów. Machnął żebym wsiadała, bo za chwilkę będzie burza. Trudno mi było w to uwierzyć. Niebo było błękitne i czyste, świeciło słońce. Wsiadłam jednak i już zanim dojechaliśmy zerwał się wiatr i zaczęło padać.

Lidka zamówiła dla nas bezglutenową kolację. Zabawnie było patrzyć jak dwójka Austriaków (jedyni oprócz nas goście) nieufnie obraca sznycle wiedeńskie bez panierki i dźga widelcem szpinak z wody… Kucharz za to ani nie mrugnął. Smaczne to było :)—>

Share

Sentiero delle Orobie Orientale- Laghi Gemelli-Refugio Cavi

Rano grzecznie poczekałyśmy na grupę. Fulvio, który dowodził (to on nas zaprosił na ten wyjazd) ustalił, że idziemy ścieżką 259- czyli krótszą niż opisana na mapie jako Sentiero Orobie droga. Wydawała się ciekawsza, bo ta główna obchodziła cały masyw łukiem. Ta przechodziła przez przełęcz Passo de Avasco (2301 npm). We włoskiej grupie toczyła się ożywiona dyskusja czy zejść z Passo de Avasco Val del Fratti- wprost do schroniska, czy pójść trochę w kółko przez ciąg górskich jezior i kolejną przełączkę.

Ponieważ grupa była duża, a pogoda wyraźnie się psuła grożąc deszczem, ustalenie kompromisu wydawało się niemożliwe. Przysłuchiwałyśmy się temu przez jakiś czas, a potem na wysoko zawieszonym trawersie jeziora Colombo pozwoliłyśmy się wyprzedzić i usiadłyśmy na chwilę zostając w tyle. Poprosiłyśmy tylko żeby na przełęczy Avasco ktoś zostawił nam strzałkę gdzie poszli.

Opustoszałe góry wyglądały jakoś ciekawiej, więc posiedziałyśmy chwilkę nie śpiesząc się. Już przed przełęczą zaczęło mżyć.

Udało nam się jeszcze przy dobrej widoczności zdecydować, że chociaż Włosi nie zostawili strzałki, a jeziora tak pięknie wyglądające na mapie … są chyba puste, wolimy jednak dłuższą i wyższa trasę. Powodem decyzji była i niechęć do dotarcia do Calvi zbyt wcześnie (bo co tam robić?) i możliwość zobaczenia większego kawałka gór (może w innych jeziorach jest woda?) i jeszcze jedno schronisko gdzie w czasie deszczu mogłyśmy się spokojnie schować i zjeść.

Już przy Baita Avasco- ledwo się trzymającym, ale zamieszkałym szałasie dopadł nas regularny deszcz. Założyłyśmy nieprzemakalne spodnie i peleryny, a chwilę po tym minęło nas dwóch Anglików w koszulkach i krótkich spodniach. Lidka nawet z nimi pogadała. Nie przejmowali się. Kolejną mokrą grupę spotkałyśmy w Refugio Baito Cernello- małym, ale bardzo sympatycznym klubowym schronie.

Droga przez pełną jeziorek dolinkę nie okazała się aż tak fascynująca jak sugerowała mapa. Stawy były zaporowe, a pomiędzy nimi zbudowano mnóstwo linii energetycznych i kabli. „Zrobiona” była też stroma kamienista ścieżka wijąca się w górę i w dół pomiędzy jeziorami.

Zanim doszłyśmy do schroniska zdążyłyśmy już trochę zmoknąć, więc widząc płonący w kominku ogień rozsiadłyśmy się tam na jakieś dwie godziny. Lidka zamówiła obiad i panowie w wielkim skupieniu ugotowali jej spaghetti carbonara. Mi zalali wrzątkiem płatki. Wypiłyśmy herbatę wysłuchawszy poważnym głosem wypowiedzianej rady- do spaghetti pije się wodę lub wino:).  Fajne miejsce. Może tam spać najwyżej kilka osób, schron jest malutki.

Nie poprawiało się więc założyłyśmy z powrotem mokre rzeczy i powlekłyśmy się trawiastą ścieżką w górę. Na grani dopadła nas gęsta mgła i z trudem udało nam się odszukać szlak. To niedaleko. Po przejściu kamienistej przełączki droga schodzi najpierw stromo przez skały, a potem trawersuje kamienne zwalisko i wychodzi na strome łąki. Dość trudno było się połapać jak iść, ale niżej trochę się rozwidniło i wypatrzyłyśmy zejście z zarośniętej krzakami skarpy. Łąki wokół Refugio Calvi były zalane i kicając z kępy na kępę widziałyśmy już czekający na tarasie tłum. Włosi myśleli, że się zgubiłyśmy!

Jeszcze bardziej zdziwili się kiedy okazało się, że pod pelerynami i spodniami jesteśmy całkiem ciepłe i suche… zjadłyśmy już obiad… a na dodatek przyszłyśmy dłuższą i wyższą drogą. Całe schronisko było zawieszone mokrymi rzeczami. Dostałyśmy malutki dwuosobowy pokój. Jakoś nie bardzo miałyśmy ochotę na namiot :)

Trudność tego odcinka to T2 , jest kilka trudniejszych miejsc, ale są dobrze oznakowane i krótkie.—->

Share
Translate »