Sucha, nieszczególna wieczorem łąka przeżyła rano chwilę chwały. Przymrozek pokrył trawy szronem, a kiedy wyszło słońce lód wyparował gwałtownie, nie nadążając się stopić. Dalsza trasa była na oko bardzo prosta -do jeziora wzdłuż rzeki. Trawki, bagienka, potoki, krzaki. Znów potoki, znów krzaki, znów trawki, pasy śniegu, pasy spalonej ziemi, urwiska. Ścieżka znikła, Niemcy rozeszli się po dolinie więc odciski stóp bywały wszędzie. Nie poszłyśmy chyba najkrótszą drogą, ale bardzo nam to nie przeszkadzało. Myślałyśmy, że dalej będzie coraz łatwiej. Daleko aż po horyzont ciągnęło się przypominające fiord jezioro- Laguna del Laja. Było pięknie. Na skarpie minęłyśmy rybacki domek- wewnątrz strasznie zabałaganiony, i nie schodząc aż nad samą wodę poszłyśmy trawersem, po słabo widocznej ścieżce, przez suche skały i morza jaskrawych kwiatów.
Przy zatoce ścieżka weszła w głąb doliny, a potem się tam doszczętnie zgubiła. Można było wrócić nad jezioro- nasze wygooglane ślady gpx prowadziły i tam. Była też jezdna droga po drugiej stronie i kilka rybackich łodzi- na upartego można by złapać wodnego stopa. Zdecydowałyśmy się kontynuować czyli znów wdrapać się w dzikie góry. Ślad Jana, który wybrałyśmy prowadził granią, podobno bardzo piękną. Najpierw powinno być górskie jezioro- coś jak Morskie Oko. Spodziewałyśmy się, że prowadzi do niego rzeka, ale marsz wzdłuż niej okazał się niewygodny. Poszłyśmy na oko przez skarpy, rzadki lasek, liczne bagienka. Na morenie już z daleka widziałyśmy samotnego człowieka- okazał się jednym z naszych Niemców. Na nasz widok wstał i cofnął się kawałek ścieżką. Nie miał plecaka, na pytania o kolegów odpowiadał mętnie, że są gdzieś tu, że się znajdą… Nie naciskałyśmy podejrzewając, że panowie coś ukrywają, może było to coś do palenia, czym nie mieli ochoty się dzielić? A może chcieli żebyśmy ich minęły, zrobiły ślad? Nie wnikałyśmy. Ku zdziwieniu chłopaka powiedziałyśmy, że idziemy dalej, bo na biwak jak dla nas za wcześnie. Była piąta. Do wieczora jeszcze trzy godziny.
Tym razem trochę kluczyłyśmy. Zaraz za jeziorem ścieżka rozpływa się w skalistym lesie. Próbowałyśmy wprost w górę, potem kawałek zeszłyśmy i podeszłyśmy drugą stroną rwącej rzeczki. Chyba nie po ścieżce, bo zbocze zmusiło nas do ponownego pokonania potoku, tuż ponad pięknym wodospadem. Czym wyżej tym gąszcz był rzadszy, ale ścieżka pojawiła się tylko na moment, w ciemnym lesie. Wyprowadziła nas na zakrzaczony balkonik otoczony murem ośnieżonych gór. Wiedziałyśmy, że „szlak” musiał odbić wyżej na stok, ale to było dobre miejsce na biwak. Kiedy stawiałam namiot Jagoda obeszła las szukając ścieżki. Nic nie znalazła. Zbocze było suche i bardzo strome. Porośnięte kępami bambusa. Przez teleobiektyw widziałam cienką kreseczkę, przy skałach kilkaset metrów nad nami. Musiałyśmy znów być wysoko, bo otaczała nas wczesna wiosna. Zielony las na ośnieżonych stokach, krzaki jeszcze bezlistne, lub w pąkach, mrówki wygłodniałe po zimie, strasznie zjadliwe. Huk wezbranych potoków i zimna noc.