Ecrins cz5- Glacier Noir- Vallouise- Entre les Aigues

Hej, wróciłam więc… wracam też do przerwanej relacji z Ecrins :)

Przejście przez Glacier Noir zajęło nam ze dwie godziny, troszkę czasu zeszło też na pokonanie moreny i zwalisk kamiennych bloków tuż przed nią. Zawróciliśmy sprzed samej grani nie dochodząc na Col de la Temple. Zachmurzyło się, a na górze potwornie wiało. Niemal odrywało od podłoża. Chociaż pomysł przejścia na drugą stronę był kuszący, zostalibyśmy odcięci od naszych pozostawionych w sklepie  „niepotrzebnych” rzeczy, a powrót przy złej pogodzie byłby niemożliwy. Drugą stronę gór z miejscowością Berarde oddzielały lodowce i wysokie przełęcze, ewentualnie jakieś 150 km dróg. Z odrobiną żalu zawróciliśmy i poszliśmy lodowcem w dół. Kiedy rano przechodziliśmy przez stromy płat śniegu przecinający morenę (na zdjęciach z poprzedniej strony widać kreskę- „ścieżkę”) lód był jeszcze zmrożony po nocy i raki świetnie trzymały. Jednak po południu kiedy schodziliśmy tą sama drogą lód rozmiękł, a pod spodem pojawiły się podejrzane dziury. Szłam pierwsza i zamiast trawersować stromiznę zeszłam wprost na dół nie słuchając protestów kolegi. Szliśmy związani więc nie miał biedak wyboru. Dzięki temu zeszliśmy pod sam wodospad i mamy piękne, bardzo dramatyczne zdjęcia czoła Glacier Noir (w poprzednim wpisie). Tak naprawdę bałam się chyba na zapas, bo czwórka Francuzów schodząca z pół godziny po nas utrzymała się na podejrzanym zboczu, a żaden ze śnieżnych mostków się  nie zarwał. Zeszliśmy tak jak pokazuje mapa, po zasypanym skalnym rumoszem i w zasadzie niewidocznym jęzorze- nie patrzyłam na zegarek, ale chyba szliśmy ze dwie godziny.

W łatwiejszym terenie zbiegliśmy do drogi i udało nam się złapać stopa do wsi- dla jednej osoby. Do sklepu ze sprzętem wpadłam na 5 minut przed zamknięciem. Bardzo uprzejmi ludzie, mają też mały warsztat naprawczy-  musiałam wymienić nadłamaną końcówkę kija, palnik niestety kupiliśmy nowy, zerwanego gwintu nie dało się już naprawić. Jose dojechał na dół chwilę po mnie. Objuczeni  odłożonym na klika dni zapasem brudnych skarpet, nieużytecznymi już mapami… namiotem i innymi jak się okazało prawie zbędnymi rzeczami powędrowaliśmy ścieżką przy kempingu w dół i kolejną doliną do góry w kierunku Valon de Clapouse. Podejrzane chmurska, które zawróciły nas z Col de la Temple gdzieś znikły i nawet bardzo nie wiało. Doszliśmy jeszcze na niezbyt płaską łąkę z widokiem na Mont Pelvoux i z braku miejsca na robicie namiotu rozłożyliśmy na skraju lasku worki biwakowe.

Niestety nocą chmurska wróciły i zaskoczył nas ulewny deszcz. Mój worek przemókł, worek Jose został suchy. Doczekałam do rana, bo i tak nie było sensu wychodzić. Głupio było tak leżeć słuchając ulewy i zastanawiać się jak dużo wody zebrało się już w moim śpiworze. Nie było zimno.

Rano zebraliśmy się  jak najszybciej umieliśmy i zbiegliśmy ścieżką w dół. Las był pełen niezwykłych, bujnych kwiatów.

Ociekając wodą schowaliśmy się  pod wiatą informacji turystycznej w Ailefroide, a ja widząc otwarty kościółek pobiegłam jeszcze na mszę. Ku naszemu zaskoczeniu msza zakończyła się małym przyjęciem – pod „naszą” wiatą. Być może normalnie odbywało się przed kościołem, ale wciąż szalała ulewa. Starsi ludzie- garstka stałych mieszkańców Ailefroide- poczęstowali nas jakimiś słodyczami i alkoholem, po którym nie zważając na strugi deszczu zdecydowaliśmy się zejść GR54 aż do Vallouise i podejść kolejną doliną w kierunku lodowca Ancient Glacier du Seilan powyżej schroniska les Bans. Obeszliśmy w ten sposób grań Pointe de Clapouse. Ten odcinek GR54 nie jest fascynujący. Początkowo biegnie ścieżką wśród lasków i łąk, potem wąską drogą.

Rzeki wezbrały i przez klika godzin słuchaliśmy złowrogich, przypominających grzmoty jęków toczonych po dnie wielkich kamieni. Przemokliśmy doszczętnie, najbardziej ucierpiały oczywiście buty.

W bardzo długiej dolinie powyżej Vallouise nie spotkaliśmy nikogo. Drogą nie jechał też żaden samochód, poza pickupem z ludźmi poszukującymi krów łażących niebezpiecznie blisko szalejącej rzeki. Woda wezbrała tak, że strach było podejść.  Rzeka buczała i chlapała, w wielu miejscach wylewając na łąki i drogę. Już z dość daleka widzieliśmy jak młodzi Francuzi wyganiają w górę zabłąkane krowy ryzykantki gramoląc się po bardzo rozmiękłym błotnistym zboczu.

Kilkadziesiąt metrów za malowniczym, ale niestety zamkniętym kościółkiem (na mapie to miejsce nazywa się Beassac) znaleźliśmy dużą kolibę. Przenocowaliśmy pod kamieniem i nawet udało nam się wysuszyć trochę rzeczy. Było już za późno, żeby iść do schroniska les Bans. Zresztą i ono, jak każde inne położone wysoko w Ecrins wymagało wcześniejszej rezerwacji, ale to odkryliśmy dopiero rano dochodząc do parkingu w Entre les Aigues.

Share

Ecrins cz3 Glacier Blanc- Glacier Noir

Refuge des Ecrins w zasadzie nie służy do spania. Około drugiej w nocy obudził nas hałas, a potem nie dał zasnąć bardzo duży ruch. Tłum ludzi z latarkami wyruszył  zdobywać lodowiec Dome de Neige.  Przechodzili kilkanaście metrów od nas , ale nie byli cicho. Musiały być ich setki, bo rozciągnęli się na całej trasie aż do przełęczy Clocher- najwyższego łatwo dostępnego punktu powyżej 4000 m. Wyglądali jak procesja wijąca się wężykiem po zboczu. Maruderzy minęli nas koło czwartej. Postanowiliśmy pospać choć przez chwilę i w rezultacie obudziliśmy się dopiero o świcie. Wyszliśmy  koło 6-tej.

Kiedy podeszliśmy pod stromiznę lodowca pierwsi zdobywcy już schodzili. Na podejściu zrobił się prawdziwy tłok. Zabawnie było obserwować grupy związanych ze sobą ludzi, przewracające się kolejno jak kostki domina. Nikt jakoś nie walczył. Ten lodowiec kończy się wypłaszczeniem więc ryzyka wielkiego nie było.

Niemniej czułam się bardzo nieswojo ze zgrają uzbrojonych po zęby (raków) ludzi tuż nad moją głową. Żałowaliśmy, że nie mamy kasków.

Weszliśmy tylko ponad niższe seraki.  Ludzie schodzący z góry powiedzieli, że śnieg już za bardzo rozmiękł i nie uda nam się przejść śnieżnych mostów nad szczelinami, które są wyżej. Trochę szkoda, bo przeszliśmy już największą stromiznę (nie wiem kiedy oberwał się serak po prawej, ale zabrał bardziej płaską ścieżkę i teraz jest tylko jedna- na wprost pomiędzy obrywami-bardzo stroma).

Wrócimy tam jeszcze innym razem, może wcześniej wiosną nie będzie aż takiego tłoku i potrzeby żeby wchodzić o 2 rano. Nie przepadam ani za tłokiem, ani za łażeniem po nocy.  Tak czy siak uznaliśmy rekonesans za udany. Pokonaliśmy stromiznę i nawet udało nam się zejść na nogach. Ostatnia schodząca kilkanaście minut za nami para musiała zjechać. Fajnie to zrobili. Usiedli i hamowali czekanami utrzymując w miarę stabilny dystans.  Nie mieli wyboru, śnieg zmiękł straszliwie i nawet my schodząc czuliśmy pod spodem żywy lód. Poszliśmy jeszcze do końca Białego Lodowca zobaczyć Cables des Ecrins-  przepaściste zejście po drugiej stronie przełęczy Ecrins. Olinowane, ale nie wiem czy wszędzie gdzie trzeba. Potrzebne byłyby jeszcze taśmy i karabinki, albo chociaż lonża do ferraty. Tego już nie mieliśmy zamiaru kupować. I tak było nam wystarczająco ciężko. Z góry widzieliśmy zespół schodzący z własną liną. Trzeba będzie jeszcze o tych miejscach poczytać, zwłaszcza, że to zejście pozwalałoby zamknąć piękną pętelkę wokół całego Masywu Ecrins.

Tym razem zeszliśmy po lodowcu. To dużo łatwiejsza droga niż górą. Jest trochę szczelin, ale dość dobrze je widać.  W zasadzie lina nie jest potrzebna, ale ogromna większość ludzi chodzi związana.

W schronisku Glacier Blanc zjedliśmy jajecznicę, a potem zeszliśmy  i podeszliśmy moreną boczną lodowca Glacier Noir.

Fajna ścieżka idąca wąską grzędą nad bardzo stromym urwiskiem. Po zboczu co chwila osypywał się piach, opadając na zasypany kamieniami Czarny Lodowiec. To właśnie opadającym na lód pyłom  zawdzięcza swą nazwę Glacier Noir. Jest brudny. Pyły zabarwiają nawet stary lód.

Morena kończy się stromym balkonem. Obok jest kilka przestronnych kolib. Spaliśmy w najniższej z nich z pięknym widokiem na Mont Pelvoux.

 

 

 

Share
Translate »