Termas de Chillan- Antuco cz4

Przez jakiś czas schodziłyśmy cieniem i widok oświetlonego balkonu aż nas zatrzymał. Jak pięknie! Z bliska okazało się, że było tam również mokro, grząsko, że dużo brodów i drapiący gąszcz. Przebicie się przez bagna zajęło nam kilka godzin aż do zmroku. Kluczenie, przerzucanie pni, żeby stanąć na czymś co się nie zapadnie, czyszczenie z błocka. W zachodzącym słońcu było tam magicznie, dziko, zielono, pełno suchych, nadpalonych drzew.  Za większą rzeczką, płynącą z bocznej doliny wyszłyśmy na zabudowania, liche podobne do tych gdzie zjadłyśmy. Ściemniało się, więc minęłyśmy je nie zaglądając i z rozpędu podeszłyśmy ze 2 km najbardziej oczywistą ścieżką- w górę. Trudno tam było o płaskie miejsce, ostatecznie rozbiłyśmy się na podmokłej łące. Dopiero rano zorientowałam się, że poszłyśmy źle. Skręciłyśmy o dolinę za wcześnie. Nadrobiłyśmy to przed południem. Ścieżka była ukryta w gąszczu, w wilgoci, miejscami zarośnięta i stroma. Zbiegała wraz z rzeką, z każdą chwilą szerszą i bielszą. Puszcza, rząd wodospadów, potem drut i po drugiej stronie dach- w gąszczu. Próbowałyśmy kilka razy w różnych miejscach. Zabudowania (prawie na pewno termy) kusiły. Widać było, że latem ktoś tędy chodzi, znalazłyśmy kąpielówki, klapki… Zmoczyłyśmy spodnie ponad kolana. Rzeka pozostała niepokonana. Może zabrakło motywacji. Wcześniej za mniejszym brodem Jagoda znalazła inną ścieżkę- obejście. Wróciłyśmy, dróżka omijała termy wraz z dwoma brodami, doprowadzając nas do gruntowej drogi. Mogłyśmy spróbować wrócić, niższy bród wydawał się do pokonania, ale dwukrotne moczenie się w zimnej wodzie po to, żeby raz się wykąpać w cieplej jakoś nas nie przekonało. Poszłyśmy w dół. Droga była kamienista i niewygodna, ale szybka. Kilkukrotnie pokonywała potoki, potem się rozdzieliła. Skręciłyśmy, być może niepotrzebnie. Teraz nic nie zgadzało się z mapą. Szłyśmy zbyt blisko rzeki, lasem. Było widać, że ktoś tu bywa. Widziałyśmy ślad buta i tablicę zakazującą palenia ognisk. Niespodziewanie doszłyśmy do brodu- to nas zmyliło. Rzeka nie wydawała się trudna, dno gładkie, nurt przezroczysty bez piany i fal. A po drugiej stronie ludzie! Trzech facetów -poczekajcie!- zamachałam i szybko (bo jestem szybka) zmieniłam buty i weszłam w nurt-Jagoda uważaj strasznie tu ciągnie- krzyknęłam z najgorszego miejsca. Było głęboko, do majtek nurt silny, nawet się zastanawiałam czy nie zaczekać, ale Jagoda dopiero ściągała buty. Wyjście też niezbyt wygodne z głębokiej wody.  Lodowato, brr… Zamieniłam ze dwa słowa z chłopakami i wyjrzałam jak tam Jagoda -Idę w bok, bo tam pewnie płycej- krzyknęła. Przegapiłam moment kiedy upadła. Chyba ściągałam wtedy plecak. Kiedy wyjrzałam leżała w rzece uczepiona dużego kamienia. Jak go znalazła (dno było piaszczyste, gładkie jak stół) jak się jej udało utrzymać? Te myśli kołatały mi się po głowie bezładnie, kiedy odwracałam się i wołałam na pomoc. Jeden z chłopaków wbiegł do rzeki i dopadł Jagody szybciej niż ja. Nawet we dwójkę z trudem wyrwaliśmy ją z nurtu, za kamieniem pewnie był odwój. Była mokra po szyję, ale głównie z przodu. Tył- świetnie zabezpieczony przed wodą plecak ocalał (mi by się nie upiekło, w przeddzień Jagoda zakleiła dziury w swoim worku foliowym). Woda zalała aparat i telefon zawieszone na szyi. Z aparatu wylałyśmy wodę, telefon wydawał się tylko lekko wilgotny, niemniej jego ekran z dnia na dzień coraz bardziej ciemniał na koniec uniemożliwiając jakiekolwiek użycie.

-Macie mapę?- Zapytałam z nadzieją chłopaków czekając aż Jagoda się wysuszy – Nie- a GPSa?- też nie- A wiecie może gdzie jesteśmy? -Wcale, myśleliśmy, że to wy wiecie… Porozwijałam wszystkie nasze mapy, papierowe i te drukowane z netu. Odpaliłyśmy GPS-a. Współrzędne, które pokazał były poza mapą, ze 30 km na wschód. Niemcy odpalili swoje telefony- to dało nam kolejne komplety współrzędnych-  20 km na południe…

Hmm… popatrzyliśmy na siebie mądrze. Chłopacy spakowali się i zawrócili. Wybierali się tam gdzie i my nad Laguna del Laja. Dzięki nam dowiedzieli się, że szli źle, w przeciwną stronę. Nie miałyśmy pojęcia jak sobie poradzą.  Nie wiedziałyśmy, że na tej trasie spory kawał idzie się drogą, a na reszcie jest w miarę uczęszczany szlak. Na razie naszą uwagę zaprzątał kolejny bród, jeden z tych, które nie dawały mi spać przed wyjazdem. Ogromny. Sęk w tym, że nie wiedziałyśmy jak tam dojść. Przez błąd na mapie nic nie wydawało się pewne. Trop Niemców doprowadził nas do kolejnego brodu, tej samej rzeki, która poturbowała Jagodę. Wyjrzałyśmy nawet czy przypadkiem nie płynie jej kijek, ale nie przeszłyśmy. Nie było nastroju.

Widać już stamtąd ten wielki bród. Wydawał się nie do ruszenia. Przed wyjazdem długo myślałam jak go przechytrzyć. Bez pewności czy to, co wymyśliłam zadziała odwróciłyśmy się i ruszyłyśmy w górę rzeki. Początkowo siateczką ścieżek, potem krzakami, znów ścieżką- taki jest chilijski las. Przy którymś ze strumieni znalazłyśmy strzałkę, czyli tu jednak był jakiś szlak. Biegł skarpą równolegle do rzeki i w pewnej chwili zobaczyłyśmy na drugim brzegu ludzi.  Oni też nas zauważyli wychyliłyśmy się wszyscy z krzaków… nasi Niemcy! Chłopak, który niedawno ratował Jagodę pokazał nam na migi, że przeszli tamą. Nie mogłyśmy uwierzyć!

Nam udało się dojść tylko do pierwszego dużego dopływu. Totalnie nieprzechodniego. Być może było jakieś obejście, może wystarczyło podejść odrobinę w górę doliny. W krzakach, tuż przed zachodem słońca zdecydowałyśmy, że nie ma jak. Jagoda była w kiepskim nastroju. Najchętniej by chyba wróciła. Od cywilizacji dzieliły nas jakieś 3 dni- drogą, którą przyszli tu Niemcy, kamienistą i niewygodną, ale jezdną więc nie do zgubienia. Zawróciłyśmy. Na dalekich górach, gdzie jak się obawiałam już nie pójdziemy świeciła jeszcze resztka zachodu.  Las ciemniał, z każdą chwilą coraz bardziej granatowy. Bieg przez gąszcz, nerwowe błądzenie w krzakach. Nocne przejście przez feralną rzekę- czarną, nieodgadnioną i biwak tuż przed wielkim brodem. Kiedy zeszłam tam nabrać wody z latarką nurt wyglądał tak, że strach się pochylić. To co Niemcy nazwali tamą okazało się rzędem wielkich skal wrzuconych w koryto koparką. Były pod wodą.

Share

Termas de Chillan-Antuco cz3

Bez znaczących drogę kokardek nie byłyśmy już tak szybkie jak wcześniej. Trochę kluczenia, omijanie zwalonych pni. Las pełen ogromnych drzew porastał tam strome zbocze i czasem pojawiał się widok w dół. Szłyśmy trawersem, nawet nieco pod górę ponad zalesioną doliną. Roślinność sięgała ośnieżonych grani, zieleń na tle śniegu wyglądała dziwnie, trudno było to sfotografować, bo wszędzie puszcza, straszliwy gąszcz. Po południu wyszłyśmy na polanę z domkiem- raczej szopą, w której ktoś chyba pomieszkiwał latem. Być może pasterz. To było piękne miejsce, ze źródłem, z rzeczką, z plątaniną rozbiegających się na boki ścieżek, które zwiedziłyśmy kolejno szukając naszej. Nie mam pojęcia jak nam się to udało. Szłyśmy tunelem w bambusach, skręcałyśmy intuicyjnie śledząc ślady zeszłorocznego deptania, szczeliny w gęstwinie. Mapa pokazywała żeby iść w dół, w stronę rzeki, ale wiosną szumiało ze wszystkich stron, więc niewiele nam ta informacja dawała. Zapadał wieczór, robiło się coraz ciemniej, szlak zbiegł nad potok, łatwy, ale wymagający zmoczenia nóg. Zanim wygrzebała się z niego Jagoda na polanie po drugiej stronie wyszłam wprost na szlakowy znak- strzałkę z napisem. Później znalazłyśmy też drugą, pokazującą odejście w bok- powrót do cywilizacji. Słońce chowało się już za góry więc zostałyśmy. Jak prawie każdego wieczoru Jagoda rozpaliła ognisko, bardzo skuteczne w odpędzaniu meszek (bez dymu chyba by nas tam zjadły) i jak sądziłyśmy odstraszające też inne zwierzęta. Nocna puszcza była troszkę przerażająca. Wydawała niezrozumiałe dźwięki, trzaskała, szumiała, stękała… Przespałam to. Poranny las śpiewał. Wszędzie kręciły się ptaki, plamy światła schodziły coraz niżej i w końcu, jak każdego ranka oświetliły też namiot wypłaszając stamtąd Jagodę. Nie miała tyle ciepłych ubrań, żeby wstawać przed słońcem.  Noce były tu bardzo zimne, temperatury bliskie zera, ale wystarczało kilka minut żeby zrobił się upał. Ta ogromna różnica temperatur i brak drugiej latarki (Jagoda zostawiła swoją w Molinie, a moja już wcześniej pokazała jak szybko zdycha) powodowały, że byłyśmy bardzo związane ze słońcem, z naturalnym cyklem nocy i dnia- już prawie letniego, długiego na kilkanaście godzin.

Dalsza część ścieżki była w miarę widoczna. Szłyśmy nisko, bujnym lasem, ja tym razem straszliwie wolno, jakiś kryzys. Za rzeczką pogrzałyśmy się w słońcu w towarzystwie kolorowych jaszczurek, potem wdrapałyśmy na grań- ośnieżoną,  wczesnowiosenną i znów zeszłyśmy przez płaty śniegu i błota w huku rzek. Z góry było widać wielką polanę. Z nadmiaru optymizmu i być może z powodu kryzysu wydawało mi się, że to już termy, do których dążyłyśmy. Jagoda była za to w świetnej formie, trudno mi ją było dogonić. Polana okazała się suchą łąką porośniętą kępami ostrych traw. Za rzeką i za strumykiem stał domek z altanką  i stołem. Lichy, drewniany, jak wszystkie, które tu widziałyśmy. Zamknięty na kłódkę i udekorowany napisem, który zapomniałam sfotografować. Campo… coś tam… Rozsiadłyśmy się, rozpaliłyśmy kuchenkę, pełno tam było drewnianych wiórów, wykąpałyśmy się w ogrzanych słońcem stawkach (były jak duże akwaria z falującymi wodorostami, z rybami). Wysuszyłyśmy pranie. Nie rozgryzłyśmy cóż to za roślinę uprawiał pasterz. Pachniała ładnie, troszkę jak szałwia, wyglądała jak dorodny szpinak. Podejrzewałam, że to może tytoń. Domek był bardzo skromny, ale miejsce piękne. Nie mogłam się oprzeć myśli o europejskich osadnikach, wypalających lasy na pastwiska dla krów w tym obcym świecie, wiele dni marszu od cywilizacji, jakieś 4 pokolenia temu. To miejsce wyglądało jakby niewiele się przez ten czas zmieniło.

Ruszyłyśmy dopiero kiedy naszedł na nas cień. Teren nie bardzo mi się zgadzał z mapą, ale ścieżka była wyraźna i jedyna. Prowadziła w dół, skalistym progiem doliny w kierunku pięknego, jeszcze oświetlonego wypłaszczenia.

Share
Translate »