Masyw Mont Thabor cz 3- Col de Peyron

poprzedni wpis – Lac de Bissorte

Obudził nas piękny poranek, ale nad doliną z której z takim trudem wyszliśmy wczoraj wisiała chmura. Pięknie wyglądała na zdjęciach, zrobiłam ich nawet sporo, ale po chwili  przestała mi się  podobać.

Podniosła się i niespodziewanie szybko zaczęła nas gonić. Przez moment otulała nas pozostawiając magiczne fragmenty widoku,

a potem zamieniła się w regularną mgłę.  Szliśmy do góry GR-em. W planach było schronisko Mont Thabor- niedalekie, więc nie spieszyliśmy się. To był tak naprawdę pierwszy dzień w górach bo przez dwa poprzednie snuliśmy się po dolinach kupując gaz. Teraz, kiedy już mieliśmy wszystko co trzeba czuliśmy się naprawdę świetnie.

Kawa nawet ogromna, to nie śniadanie więc dość szybko stanęliśmy, żeby coś zjeść. Otulała nas gęsta mgła, a dalszy ciąg ścieżki znikał pod śniegiem. Drogę przecinała spora rzeczka- tak naprawdę to w zasadzie ta sama, którą przekraczaliśmy przed schroniskiem, z tym, że tam był solidny most. Zamiast się zastanowić jak to możliwe,że tu mostu nie ma (a przecież to ciągle ten sam GR) skupiliśmy się na najlepszym sposobie przejścia rzeczki… Nie popatrzyliśmy nawet na mapę, ani na góry kiedy w końcu rozwiała się mgła.

Przeszliśmy  jak  zwykle w takich sytuacjach, w sandałach. W końcu nie po to się suszyliśmy, żeby teraz znów wszystko zmoczyć :)

Powyżej firnu  wciąż miałam wrażenie, że widzę ścieżkę, ale nie bardzo się martwiłam szukaniem drogi, bo za chwilę znów zaczął się pozbawiony jakichkolwiek śladów śnieg. Oczywisty i wygodny żleb wyprowadzał na bardziej płaską łączkę, gdzie jak mi się wydawało powinno być spore jeziorko. Tymczasem żadnego jeziora nie było.

Rozważaliśmy wersję, że jest jeszcze pod śniegiem, ale ostatecznie zdecydowaliśmy że pewnie wyżej. Wyżej pojawiło się więcej możliwości więc zdezorientowani zostawiliśmy plecaki przy sporej kałuży i podeszliśmy na najbliższą przełęcz (jak się późniejokazało Col de Cheval Blanc ). Daleko w dole widzieliśmy ścieżkę do schroniska, ale GR był za granią. Przy zasypanej śniegiem rzece musieliśmy zgubić szlak, pewnie wcale nie trzeba było przechodzić na drugą stronę. Teraz wprawdzie też mogliśmy zejść – wyglądało na to, że da się bez większych problemów, ale dolina ostatecznie opadająca aż do schroniska jakoś nam się za bardzo nie podobała. Ta nad nami, zaczynająca się turkusowym na wpół zmarzniętym stawem wyglądała fajniej więc ostatecznie zdecydowaliśmy się iść do góry na grań, nie mając pewności czy z drugiej strony uda się zejść. Podejście  biegnie firnem, na mapie prowadzi tam zimowy szlak. Pomimo dość dzikiego terenu nie ma żadnych problemów, a drogę znaczy sporo kopczyków. Sama Col de Peyron to szerokie płaskie siodło, urywające się raptownie po południowo -wschodniej stronie- czyli tam gdzie właśnie mieliśmy zamiar zejść. Zimą byłby tam trudny narciarski zjazd, teraz musieliśmy jakoś przejść przez bardzo sypką stromiznę pełną dużych osuwających się kamieni i drobnych ruchomych piargów.  Początek jest raczej ohydny, potem robi się mniej stromo. Kawałek niżej leżał śnieg więc nie było już żadnych problemów. To nie jest wygodny letni szlak, ale da radę go przejść nawet bez śniegu. Warto, bo doliny po obu stronach przełęczy są piękne bezludne i dzikie.

Zeszliśmy aż nad staw Lac du Peyron i spotkaliśmy zagubiony GR57. Według wcześniejszych planów mieliśmy zamiar tu spać, ale zrobiliśmy skrót i było zdecydowanie za wcześnie- dopiero koło czwartej.

Wobec tego poszliśmy znów w górę przez Col de Meandes w kierunku Mont Thabor.

Większa część podejścia, aż do gliniastej przełęczy była jeszcze pod śniegiem. Firn rozmiękł, a ziemia na przełęczy była tak namoknięta, że brodziliśmy po kostki w gęstym błocie.  Mocno wiało. To ponad 3000 więc szybko zrobiło się zimno.

Mieliśmy dylemat, iść na szczyt czy lepiej jak najszybciej zejść, żeby przed nocą znaleźć  jeszcze jakieś  miejsce na namiot, nie wspominając już o wodzie. Jednak w końcu zostawiliśmy plecaki i poszliśmy w górę. Jak się okazało na szczęście. Kaplica  była otwarta. To schronisko i można w nim spokojnie spać! Jedynym dyskomfortem jest oczywisty na tej wysokości brak wody… ale wiosną wszędzie wokoło leżał śnieg, a my przecież mieliśmy ze sobą gaz :) Wróciliśmy po plecaki na niezbyt daleką błotnistą przełęcz i zauważyliśmy, że z drugiej strony podchodzą jeszcze jacyś ludzie. Widocznie pomimo braku domku oznaczającego schronisko na mapie wszyscy wiedzą, że na Mont Thabor można spać :)

 

 

Share

Masyw Mont Thabor: cz2- lac de Bissorte

Dystans dzielący Modane od wielkiego zaporowego jeziora Bissorte na mapie wygląda raczej niewinnie. Podjechaliśmy stopem do Freney skąd wychodzi jakiś zmierzający tam szlak. Przygodni przechodnie pokazali, że nieoznakowana droga zaraz za kościołem rzeczywiście prowadzi tam dokąd zmierzamy. Był  jakiś drogowskaz…  nawet wskazywał jakiś całkiem krótki czas, dwie a najwyżej 3 godziny. Przechodnie chyba troszkę się z nas śmiali, ale  na wszelki wypadek postanowiliśmy to  zignorować. Mieliśmy zamiar dotrzeć do Lac de Bisortre jeszcze przed zmrokiem.

Tymczasem  niemal przez dwie godziny brnęliśmy pod górę przez ciemny las. Początkowo gruntową drogą, potem węższą ścieżynką. W lesie krzyżowało się wiele dróg i wybieraliśmy mniej więcej na czuja. Ta właściwa kończy się pięknym piknikowym stołem. Pierwszy drogowskaz pojawił się niemal o zmroku. Czasu do Lac Bissorte już nie podawał, natomiast czas do najbliższej opuszczonej wioseczki wynosił o ile pamiętam jakiś 45 minut. Chwilę dalej szlak – wąska ścieżka  rozdwaja się, ale jest znak.

Poszliśmy do les Evettes- samotnego wyremontowanego ( i zamkniętego) domku z widokiem na Vanois. Tak jak się spodziewaliśmy obok zabudowań była woda.

Spaliśmy tylko w biwakowych workach i rano pokrywała nas gęsta rosa.

Widok na drugą stronę doliny był zachwycająco piękny, kilka chmurek i całkiem niezła pogoda. Szlak w górę był oznakowany i bez większych problemów dotarliśmy do opuszczonych szałasów Bonnenuit.  ( Wbrew zachęcającej nazwie -Dobranoc- raczej nie dałoby się w nich przenocować) Nie widziałam tam też wody.

Dalej oznakowanie znikło, a my przez kilka godzin wspinaliśmy się szeroką granią z  pięknym widokiem.

Potem odkryliśmy, że coś się nam nie zgadza z mapą. Z miejsca gdzie doszliśmy można by wprawdzie spróbować jakoś przejść przez grań do Bissorte, ale nie byliśmy pewni, więc wróciliśmy cały kawał i nawet  odnaleźliśmy jakiś szlak.

Niestety z rozpędu poszliśmy nim za daleko, nie zauważając odejścia wspinającego się piarżystym zboczem ( znaków nie było).  Ścieżka zaczęła trochę schodzić, a drogę zagrodziła nam jakaś budowa. Już niemal zdecydowaliśmy się przejść przez właśnie stawiany dach- innych możliwości w stromym lesie niestety nie było, kiedy jakiś robotnik usłyszał nas i przeprowadził przez wnętrze budynku. Robotnicy powiedzieli, że trawers do Lac  de Bissorte jest niemożliwy (nie zrozumieliśmy dlaczego) i jedynym sposobem dotarcia tam jest zejść do le Prec i podejść innym szlakiem- wariantem GR57a.

Byliśmy wściekli. Trochę za dużo błądzenia jak na półtora dnia, ale zeszliśmy posłusznie skalistym zboczem, minęliśmy oznakowany trawers do tamy na jeziorze Bissorte (cokolwiek to znaczy), a potem piękną dziką ścieżką wzdłuż rzeki dotarliśmy aż do le Prec. Bez trudu znaleźliśmy znak GR-u, jednak na drogowskazie wyraźnie napisano: zamknięte ze względu na roboty budowlane!

Było już po południu, nad nami zaczęły się zbierać chmury, nie bardzo mieliśmy pomysł jak iść więc znów wróciliśmy z pół godziny i przy znaku prowadzącym do tamy dopadł nas ulewny deszcz. Schowaliśmy się na jakiś czas w zrujnowanych szałasach, a potem ignorując oddalające się pomruki burzy poszliśmy ścieżką  w kierunku tamy. Już niemal na samej górze okazała się całkiem zawalona przez jakieś materiały budowlane. Z trudem przeleźliśmy przez jakieś powiązane sterty grubych rur.  Na szczęście były przymocowane do skał pasami. Absurdalna sytuacja. Dojście nad lac Bissorte -w zasadzie niemożliwe. Robotnicy ubezpieczyli dalszy kawałek, pewnie chodzili tamtędy do tamy, więc już bez problemów wdrapaliśmy się na brzeg.

Pogoda nadal była podejrzana,  nasze śpiwory wciąż  wilgotne, więc zdecydowaliśmy się iść do schroniska Les Marches. Leży na pięknej kwitnącej łące jakieś pół godziny za jeziorem. Na drzwiach wisiała zachęcająca kartka z jadłospisem, jednak dzwi były zamknięte na głucho i dopiero po kilkunastu minutach stukania okno na poddaszu otworzył jakiś goły facet.

Samo schronisko było całkiem ładne, facet jednak stanowczo odmówił przygotowania nam jakiegokolwiek obiadu, powiedział że trzeba było rezerwować. Wbrew moim oczekiwaniom, sądziłam że w każdym francuskim schronisku zawsze jest jajecznica… facet odmówił nawet usmażenia jajek, twierdząc, że ich nie ma, chociaż wokół budynku łaziły kury :) Mieliśmy wrażenie że ogląda jakiś mecz.


 Rano zrobił nam jednak ogromną kawę z taką ilością mleka ( dostaliśmy duży dzbanek) , że można ją było uznać za zupę mleczną :) W les Marches jest ciepła woda w kranach. Całą noc lało, a nasze rozwieszone w dużej pustej sypialni rzeczy dokładnie wyschły.
Share
Translate »