Ibones de los Batans

Są takie miejsca, gdzie nie sposób nie robić zdjęć. Nawet jeśli jest trudno i nie za bardzo jest gdzie stanąć.

Obiektyw zawsze zniekształca i na tym zdjęciu  niemal nie widać stromizny. To trochę poniżej głównych trudności zejścia z Collado de Letrero.   Na krótkim kawałku trzeba tam zejść niemal 300m. Pamiętam że mniej więcej w tym miejscu gdzie jestem na fotografii weszłam w zlodowaciałe lawinisko pełne sporych dziur i grud.

Stawek na pierwszym progu był ledwo widoczny pod śniegiem. (Ibon Superior de Batans- na mapie większy niż dolny, zimą wyglądał jak niewielka kałuża).

Zasypane były też złomowiska skalnych bloków pełne zdradliwych szczelin. Niżej trafił nam się kolejny próg, ale już nie tak długi i trochę mniej stromy.

Pogrążone w cieniu jeziorko z wywianym, błyszczącym lodem ( Ibon Inferior de Batans) wydawało się tak spokojne i piękne, że nie żałując klatek zrobiłam mu kilka zdjęć. W połączeniu z fotografiami Jose Antonio mamy teraz widok na wszystkie 4 strony… no niemalże na wszystkie.  Z prawej, patrząc w dół doliny Ara nie było nic ciekawego. Tylko bezładnie porozrzucane skalne bloki… w które potem bez sensu wleźliśmy bezskutecznie szukając drogi w dół. Ale o tym już napisałam :)

Pozwoliłam sobie powtórzyć  ostatnie zdjęcie. Widok oświetlonej jaskrawo ściany Vignemale na tle wygładzonego wiatrem lodu długo nie dawał się zapomnieć. Wciąż mam go przed oczami. Przy okazji widać różnicę pomiędzy aparatem cyfrowym, a filmem. Moje zdjęcia (drugie i trzecie w kolejności, i trzy ostatnie) są na kliszy Portra 400. Daje trochę inny odcień niż zwykłe Kodak Gold, czy Kodak Color. Zimniejszy. Z pierwszych zrobionych na Portra zdjęć (w grudniu) nie byłam całkiem zadowolona. Zaskoczyły mnie. Musiałam troszkę poćwiczyć, ale chyba zaczynam się przyzwyczajać :)

Tak przy okazji- Ibones de los Batans to troszkę złudne określenie. Obok siebie w dwóch sąsiednich dolinkach są po dwa jeziorka o tej samej nazwie. Jedne leżą na GR11 schodzącym z Cuello Brazato (2578 m npm), drugie na nieoznakowanym szlaku schodzącym z Collado de Letrero (2690 m npm). Wszystkie 4 (a na jednej z map jest ich nawet 5) leżą na podobnej wysokości ok. 24oo m. Obie przełęcze łączą Dolinę Ara z Baleario de Panticosa…

Schodząc z Collado de Letrero miałam w pamięci letnie zdjęcia z oszałamiającym widokiem Vignemale zrobione nad Ibones de los Batans. Dostałam je od kolegi. Aleks chodzi z bardzo ciężkim plecakiem. Złażąc po okropnej stromiźnie myślałam sobie (niezbyt rozsądnie, bo Aleks potrafi przejść bardzo trudne drogi)  jeżeli on zszedł… to może potrafię i ja. Dopiero po powrocie zorientowałam się, że zdjęcia pochodziły z innej dolinki. Aleks szedł przez Brazato, a nie przez Letrero :)

I jak tu nie błądzić w Pirenejach?

PS: Na dodatek na mapie Editorial Pireneos  w tym miejscu jest błąd. GR11 został przeprowadzony przez Collado de Letrero. Na szczęście dla idących GR11 posiadaczy ciężkich plecaków na tym szlaku nie ma biało czerwonych znaków, więc pewnie nikt nie pomyli się aż tak bardzo… chociaż nie na pewno (na początku szlaku w Banos de Panticosa są znaki odchodzące potem na na Collado Infierno).  Latem pewnie jest tam mniej nerwowo niż zimą, ale to zacieniony żleb. Śnieg może leżeć aż do lipca i nie wiem co wyłazi później skałki czy bardzo stromy piarg.

Share

Pireneje marzec 2012, Ibon de Ip

Pogoda była paskudna. Mieliśmy samochód, więc zdecydowaliśmy się przejechać do następnej doliny i zobaczyć Ibon de Ip, do którego nie udało nam się dojść w zeszłym roku.

W Canfranc było lodowato zimno, ale świeciło słońce. Na kościele była kartka „Zamknęliśmy na zimę”. Kwitły śliwki.

Zostawiliśmy w samochodzie trochę rzeczy, dopakowaliśmy deszczowe pelerynki i poszliśmy w górę znakowanym szlakiem. To były nasze ostatnie dwa dni.

W lesie kwitło mnóstwo ciemierników, rozwinęły się już wierzbowe bazie i kotki leszczyny. W cienistych miejscach było pełno fiołków. Widziałam też jedną mizerną prymulkę. Żółtą, taką jakie kwitną w naszych lasach i trochę niebieskich i białych przylaszczek.

Mocno wiało. Po chwili słońce zakryły chmury i zaczął padać drobny śnieg.

Ponad lasem pokazał się widok na Malata Gabardito i stoki Lecherin… gdzie kiedyś głupio złamałam nogę. Mogłam sobie teraz obejrzeć całą trasę…

a przynajmniej popatrzyć na nią tak długo, jak pozwalały chmury :)

Ścieżka wspinała się wygodnym zygzakiem nad urwistym kanionem przez las, a potem wyszła na suche łąki. Na skraju lasu spotkaliśmy dużą grupę starszych Francuzów. Szli w dół. Na horyzoncie pokazywał się czasem Cirque de Ip, niestety widać było tylko fragmenty, pojawiające się na krótkie chwile wśród wieszających się na grani chmur.

Wyżej weszliśmy w płytki śnieg, gęsto poprzerastany suchymi łodygami irysów. Torebki z nasionami grzechotały przy każdym trąceniu, były zabawne, ale nie aż tak piękne jak kwiaty… niestety na nie  trzeba jeszcze długo czekać.  Łąki nad Ibon de Ip muszą być  piękne wiosną i wczesnym latem. Oprócz irysów widziałam całe mnóstwo wyłażących już z ziemi narcyzów. Wyglądały na późno kwitnące, wysokie odmiany.

Zimowy widok był niemal monochromatyczny, ale bardzo ożywiała go gra świateł.

Niestety za nami nad masywem Aspe gromadziły się ciężkie chmury i już za chwilę śnieg zaczął padać i tu. Ostatnie kilkaset metrów walczyliśmy z zasypującą nas ostrym śniegiem czy lodem wichurą, zdezorientowani szukając schroniska we mgle.

Nad Ip stoi kilka domków,  schron jest ostatni z nich. To duży nowocześnie wykończony budynek, ale widoczność była tak słaba, że niemal zwątpiliśmy, że uda się go znaleźć. Na szczęście co jakiś czas było jeszcze widać ślad Francuzów.

Z ulgą dotarliśmy do wielkich metalowych drzwi. Wnętrze – pokryta dobrą posadzką podłoga i kilka nowych metalowych stołów, było pełne pośniegowego błota. Francuzi nie pozamiatali. Znaleźliśmy szczotkę i wygarnęliśmy na zewnątrz cały śnieg.  Ściemniało się i kiedy tylko trochę przestało padać pobiegłam nad Ibon de Ip z aparatem… To piękne miejsce i wcześniej widziałam sporo bardzo dobrych zdjęć. Niestety jezioro było opróżnione, a resztkę zamarzniętej wody zasypał śnieg.

Zawróciłam w kierunku schronu, to tylko kawałek, niespodziewanie chmurska przeleciały i na moment pokazało się słońce przeświecające przez resztki śniegowych chmur.

Jose w schronisku też je sfotografował. Aparat jest bardziej czuły niż oko. Naprawdę pamiętam jeszcze więcej mgły… piękne  prawda?

Za chwilę niebo było już całkiem czyste, a resztki zabarwionych jaskrawo chmurek poprzyczepiały się do skałek Lecherin.

Aż trudno było stamtąd odejść!

Piękna pogoda utrzymała się z piętnaście minut. Nocą padało. Wiatr trzaskał wielkimi i trudnymi do zablokowania okiennicami i świstał w nieszczelnych okienkach. Miałam wrażenie, że po pustym i bardzo akustycznym schronie ktoś chodzi. Jose nawet kilka razy wstał. Zamek w drzwiach był zepsuty i musieliśmy je zablokować od wewnątrz, żeby się nie otwierały. Myśleliśmy, że może ktoś się do nas dobija po nocy, ale to był tylko wiatr. Odgłosy, które wydawał na tym wysoko położonym pustkowiu mogłyby z powodzeniem imitować najazd duchów. Byłam pewna, że słyszę ostrożne kroki na drewnianej podłodze strychu, skrzypienie metalowej poręczy schodów, dźwięk ugniatanego czyimś ciałem materaca… jęk drugich, zamkniętych na głucho i zakopanych pod śniegiem, nie wiadomo po co zrobionych drzwi. Wszystko to przerywane donośnym stukotem wciąż się otwierających okiennic i piskiem sznurka trzymającego drzwi. To wcale nie wydawało się groźne. Duchy chyba nic od nas nie chciały, po prostu schowały się tu przed huraganem, tak jak my.

Było zimno i przez noc ani trochę nie rozmarzł śnieg, który zostawiliśmy w garnku mając nadzieję na odrobinę wody. Dobrze, że mieliśmy dużo gazu. Resztę zostawiliśmy w schronisku. Może się komuś przyda. To był nasz ostatni górski nocleg tej zimy.

Rano nadal okropnie wiało. Było tak zimno, że zdecydowałam się schodzić w kurtce puchowej. Zapominałam szalika i  chcąc nie chcąc zawiązałam na twarzy wełniane kalesony (na sobie miałam cieplejsze powerstretche). Miałam ochotę zejść inną trasą.  Biegnącą w stronę Canfranc Estacion drogą, która potem przechodziła w strome zejście, ale Jose Antonio się uparł.  Twierdził, że jest za duży wiatr, droga wysoko, nie mamy wody. Te wszystkie argumenty to sama prawda, zgadzałam się… ale nie lubię powtarzać świeżo zrobionych tras. Lubię niespodzianki. Bardzo niechętnie dałam się namówić na ten sam szlak w dół.

Wiatr niemal ścinał nas z nóg. Pomimo usilnych prób znalezienia wczorajszej drogi błąkaliśmy się po okolicy w tą i z powrotem trafiając w całkiem nowe zakątki Ip. Do starego schroniska- całkiem dobra mała, ale przytulna cabana, fajniejsza niż bezduszny nowoczesny schron. Na kilku metalowych łóżkach są grube, miękkie materace… Do jakichś dziwnych, pewnie potrzebnych do spuszczania wody maszyn… na wywiany, zupełnie nieznany stok.

W końcu znaleźliśmy biały domek robotników, a potem poszliśmy już prosto w dół.

Widoki wcale nie przypominały wczorajszych, nocą padało, wiatr poroznosił śnieg po wszystkich zakamarkach doliny, a jednak było mi żal nieznanej drogi i gór, które czekały schowane za granią.

Trudno, może następnym razem :)

Share
Translate »