Ranek był zimny. Krystaliczny bez jednej chmurki. Ale to nie niebo zobaczyłam pierwsze odsuwając zamek namiotu. Tuż obok, w jeszcze poziomych promieniach słońca pasły się dwie gęsi. Podgrzana przez termy trawa była żywozielona, gęsta jak dywan, a wokół pustynia-morze piargów i śniegu. Długo siedziałam cichutko, nie chcąc płoszyć ptaków. Potem codzienne grzebanie. Wrzątek. Zwijanie biwaku. Szybka wędrówka słońca po niebie. Żar, który rano zawsze wydaje się błogosławieństwem. Dopiero wtedy zdecydowałyśmy się rozebrać, wysupłać z puchów. Potok parował. Woda była przyjemna, jak w wannie, dno muliste, wciągające na płyciznach prawie do kolan. Nie przeszkodziło nam to rozsiąść się wygodnie. Pod wodospadem było miejsce z masażem pleców, pod liśćmi gunnery spokojna i głęboka woda. Ciepło, przyjemnie. Na horyzoncie ośnieżone szczyty. Tak musi wyglądać raj.
Opuściłyśmy go wczesnym przedpołudniem. Ścieżka szła dziwnie, łukiem przez całą dolinę, przecinając pola parującej ziemi, gorące rzeki. Ostatnia, którą musiałyśmy pokonać była zimna, szybka i spieniona, wciśnięta w ciasne ściany, dość śliskie. Wypływała spod lodowego wału wysokiego na kilkanaście metrów.
Podejście było już gołe. Szlak nieznakowany, ale raczej wyraźny, widać regularnie deptany, biegł trawersem po skalistym zboczu. Więcej śniegu pojawiło się na zejściu, wśród krzaków i karłowatych drzew, czym niżej tym zieleńszych, bardziej rozwiniętych. Dalej śniegowe płaty ustąpiły miejsca błotu, przy którym masło wydawało się mało śliskie. Wycinałyśmy piruet za piruetem, dopóki z mazi nie powyłaniały się strumyki z upodobaniem wypełniające koryta ścieżek i moczące nam buty po kostki. Tu nie było już białych wulkanicznych piachów, tylko żółta soczysta glina poprzecinana wałami brudnego śniegu. Do tego daleki widok na zalesione, wystrzępione granie i kanion odcinający nas od ośnieżonych gór. Od jakiegoś czasu, nie pamiętałyśmy od kiedy, prowadziły nas czerwone kokardki pomocowane co kilkaset metrów do drzew. Przyjazne. Dzięki nim byłyśmy szybkie. W południe rozpaliłyśmy maszynkę na patyki, opału było tu pod dostatkiem, upiekłyśmy kupioną w Recinto kiełbasę (identyczną jak ta znaleziona w Valle de Venado) rozebrałyśmy się, bo słońce prażyło jak latem i nadal beztroskie zeszłyśmy na dno doliny. Las, huk potoków, krzyk ptaków. Rozdeptane przez zwierzęta ścieżki. Wszystko to zlało się w końcu w jedno- szybki gliniasty rów, opadający w stronę rwącej rzeki, wśród dziczy- pozagradzanych konarami bagien, stosów martwego drewna, zbutwiałych liści i wody z minuty na minutę wyższej. Ścieżka, pewnie zwierzęca, bo bardzo niska, wciśnięta w tunel gałęzi biegła przez jakiś czas wzdłuż rzeki. Znałam to miejsce, spędziłam godziny w necie starając się wymyślić jak je obejść.
Potok, w którym się rano kąpałyśmy zasilony tysiącem rzek łączył się tam z drugim płynącym z bocznej doliny. Na „skrzyżowaniu” leżały stosy połamanych, okorowanych pni, sterty gałęzi- pozostałość zimy. Rzeki huczały, drugi brzeg był skalisty i stromy. W google maps nie było tego wcale widać, zanim tu doszłam miałam nadzieję, że strumienie uda się pokonać osobno… teraz traciłam ją z każdym metrem w dół.
-Most…? powiedziała w pewnej chwili Jagoda. Rzeczywiście przez część nurtu przerzucono pnie. Dwa, okorowane, bliskie sobie. Po drugiej stronie stał kopczyk. Woda była tam bardzo głęboka, rzeka szalona, wezbrana i mętna, tak wysoka, że pnie były częściowo pod wodą -Przejdziesz po tym?- spytałam Jagody. -Chyba tak- powiedziała i spróbowała. O siebie się wcale nie bałam. Przez całe lata chodziłam przez takie pnie w naszym lesie, nad Płonią, zanim jakiś nadgorliwy kajakarz je wyciął. Pies spadał już na samym początku więc przepływał, a ja to lubiłam.
Most doprowadził nas do wyspy- w sumie wysepki. Dalszy fragment nurtu przecinało tylko jedno drzewo, pokręcone, wypukłe, wynurzone ledwo w połowie. To tylko kawałek, ze 3 metry. Bałyśmy się, że pospadamy- a to by była tragedia więc weszłyśmy do wody i przesunęłyśmy się ostrożnie przez nurt trzymając się mocno pnia. Woda była bardzo głęboka, ale spieniona, więc nie ciągnęła aż tak, jak podejrzewałyśmy.
Uff… pomyślałam odruchowo, ale zaraz przypomniało mi się, że za chwilkę musimy przejść przez podwójną rzekę. Ten strumień to był tylko wstęp, ledwie przygrywka -Może tam też będzie most?- marzyła głośno Jagoda więc się nie denerwowałam. Nie było. Ścieżka wyprowadziła nas w miejsce gdzie nurt się rozlewał. Na drugim brzegu, na wprost nas stał kopczyk.
Woda bura, nieprzezroczysta, bardzo szybka. Nic dziwnego było już po południu. Próba sondowania kijem- wyrywa. Weszłam i bardzo szybko wróciłam- od razu było bardzo głęboko. Weszłyśmy razem i też w końcu musiałyśmy wrócić. Zbyt nas spychało, zbyt dużo kamieni na dnie, za każdym odwój. Niewesoło, bo pokonana przed godziną przeprawa też niefajna. Do tego z każdą chwilą głębsza- topił się śnieg. Siedząc na brzegu, rozcierając stopy i zastanawiając się nad logiką kopczyka zdecydowałam, że trzeba go zignorować. Może jest bez sensu, albo został z lata… Gdyby go nie było postarałbym się najpierw dostać na wyspę, coś w rodzaju kamienistej łachy rozdzielającej na krótkim kawałku nurt. Nie miałam pojęcia co dalej, ale to akurat okazało się wykonalne. Głęboko, biało, woda spieniona, przez to mniej rwąca. Uff… Nie mogę powiedzieć, że to było łatwe. Byłyśmy bardzo skupione, bardzo ostrożne. Trzymałyśmy się za ramiona. Szurałyśmy, bojąc się oderwać stopy od dna- tam nurt jest najwolniejszy, wystarczyło podnieść but o 10 cm żeby poczuć jak bardzo ciągnie. W końcu zrobiło się płycej. Wychodząc na kamienie- prawie wyspę, zobaczyłam kopczyk z innej perspektywy i o dziwo, teraz miał sens! To nie była najkrótsza droga, cofałyśmy się teraz w górę nurtu. Przeprawa była zimna i bardzo długa, po skosie. Pod drugim brzegiem- stromym, nakrytym dachem lasu rzeka trochę osłabła. Wyjście nietrudne, było nawet gdzie usiąść. Jagodzie trochę zmoczył się plecak- szła tyłem do nurtu i woda się na niej piętrzyła. Ja zamoczyłam obiektyw umocowany na pasie plecaka, w neoprenowej skarpecie, wewnątrz na szczęście suchej. To była chyba najbardziej przerażająca rzeka jaką pokonałyśmy. Najbardziej rwąca. Wykręcając skarpety nie mogłyśmy sobie przypomnieć kiedy znikła ostatnia kokardka… Nie dotarła do rzek- to pewne, została gdzieś przed glinianym rowem… czyżby była stamtąd jakaś inna, wiosenna droga? Nie widziałyśmy nic takiego na mapie. Według całej naszej wiedzy byłyśmy na jedynym szlaku w tej okolicy.