Condor Cirquit cz8- Vilches Alto

Za mostkiem ścieżka wspina się na grań  dość stromo, po skarpach ponad lasem. Jeszcze zanim dotarłyśmy do widokowej platformy minęła nas dziewczyna – młoda Niemka. Wybierała się tylko nad wodospad. Dalsze trasy jak jej powiedziano nie nadawały się jeszcze do przejścia. Poczęstowała nas dwoma ugotowanymi na twardo jajkami i obiecała, że jeśli poczekamy aż wróci, podzieli się mnóstwem jedzenia (zabrała je myśląc, że wyjdzie na 5 dni- pewnie na cały Condor Cirquit). Nie czekałyśmy. Przy punkcie widokowym było jeszcze dwóch panów i ławeczka- bardzo kusząca. Nad nami, nad doliną, w której błądziłyśmy przez kilka ostatnich dni krążył kondor- jak na zamówienie.

Dalej szlak opada wraz z płaskowyżem otoczonym murem ośnieżonych gór. Czym niżej tym więcej roślin, krzaki bujniejsze i wyższe, potem las. W jednej z wiat parku narodowego ugotowałyśmy sobie trochę herbaty, razem z jajkami dobrze zrobiła nam na żołądek. Trasa do Vilches Alto jest oznakowana i wyraźna. Prowadzi przez bardzo stary las- prawdziwą puszczę. Kępy ogromnych, czasem powywracanych i suchych drzew, plamy jaskrawego słońca, sporo kwiatów. Rezerwat Altos de Lircay jest pewnie bardzo popularny latem. Teraz minęło nas tylko trzech rowerzystów. Nie dogoniłyśmy ich już, a próbowałyśmy, bo zgubili scyzoryk i fajkę do trawki. Licząc, że gdzieś może czekają zajrzałyśmy na kilka pustych pól biwakowych. Na ostatnim, tam gdzie powinien rezydować strażnik poznałyśmy rodzinę, która nas stamtąd wywiozła. Strażnik był nieobecny, prawdopodobnie zszedł żeby zagłosować. Tego dnia – w niedzielę- odbywały się wybory prezydenckie. Słyszałyśmy niezrozumiałą dla nas relację kiedy samochód turlał się gruntową drogą wzniecając kurz.  W świetle zachodzącego słońca wyglądało to magicznie, żałowałam, że nie mogę się zatrzymać, zrobić zdjęć.

Jadąc, sporo rozmawiałyśmy. Ignacio – syn naszych wybawców studiował stomatologię w Talca. Powiedział, że pomoc w górach działa w Chile bardzo sprawnie. Najprawdopodobniej przyleciałby po nas helikopter. Szlaki były jeszcze zamknięte, ze względu na stan rzek. Na parkingu stała informacja, ale ponieważ przyszłyśmy z daleka, z  innej strony nie miałyśmy o tym zielonego pojęcia.

Trasa z Radal 7 Tazas przez Vegas Blanquillo i Valle Venado (bez zwiedzania doliny Claro i lawowych pól) zajmuje latem około tygodnia, pięciu dni. Rejon dobrze pokazuje mapa Condor Cirquit 1:50 000 wydana na solidnym wodoodpornym papierze (zdobyłyśmy swoją w Księgarni Geograf w Krakowie). Lasy państwowe (CONAF) inwestują w parkingi i pola biwakowe. Kiedyś pewnie zrobi się tam tłok, ale wiosną najprawdopodobniej długo będzie pusto, a jak słyszałyśmy od Chilijczyków właśnie wtedy jest tam najpiękniej. Góry są jeszcze ośnieżone, zieleń świeża, nie ma kłopotów z pitną wodą i upału, który jak się dowiedziałyśmy jeszcze się wcale nie zaczął. Aż strach pomyśleć jak byśmy wyglądały gdyby nas dotknął!

Jadąc w dół w coraz gęstszym mroku myślałam, że w Europie też mamy piękne miejsca. Być może nawet piękniejsze niż tu, ale nigdzie, nawet w Laponii czy w Pirenejach, nawet na Islandii nie ma już takiej wspaniałej dzikości, takich bezludzi. Trudno też o tak bezinteresowną pomoc. Chile jest wyjątkowym krajem, a rejon Maule zasługuje żeby tam wracać i wracać…

PS: scyzoryk zachowałyśmy, zastąpił nóż zgubiony wcześniej przez Jagodę. Co miał na myśli nasz Duch Opiekuńczy podsuwając fajkę…? Hmm… tu mogłyśmy tylko spekulować…

Czerwona linia na mapkach to zapis ze SPOT-a, pomarańczowa to narysowana z pamięci trasa- historia błądzenia.

Share

Condor Cirquit cz7- Valle Venado

Za rzeką ciągnęły się mokre łąki. Nie podmokłe, tak jak bywają nasze. Zalane ściekającą z gór wodą płynącą dosłownie wszędzie. Po ziemi, po trawach, po piarżystych stokach. Mapa pokazywała, że w północno-zachodnim końcu polany jest schron. Długo szłyśmy zanim zobaczyłyśmy flagę. Z daleka wyglądała jak nasza -polska. Biało czerwona z granatowym trójkątem u nasady, widocznym tylko, kiedy tkaniną szarpnął wiatr. Pod flagą był oczywiście dach, pod nim budynek, w nim drzwi i duża kłódka. Zamknięte.

To nic, nawet się nie zmartwiłyśmy. Z Valle Venado prowadziły dwie drogi- jedna do Vegas de Blanquillo (krótsza i pewnie łatwiejsza niż przypominający Mordor kanion w polu lawowym), wymagała ponownego przejścia Blanquillo, ale już wiedziałyśmy, że się da. Druga do brodu na Rio Claro, za którym ciągnęły się szlaki Altos de Lircay. Nie sądziłyśmy, że pokonamy Claro.  Chciałyśmy tylko usiąść, wylać wodę z butów, coś zjeść. Szukając dogodnego miejsca trafiłyśmy na wiatę, taką typową otaczającą miejsce na ognisko. Spod stropu wisiały pęta kiełbasy.  Miękkiej, surowej tylko okopconej dymem. W tym roku już ktoś tu był! Przeszukałyśmy inne miejsca z pozostawionym przez poprzedników jedzeniem. Kilka zupek, dwa batoniki, nie otwarta nawet puszka z kawą, herbata, olej, yerba mate. Wzięłyśmy tylko to, co niezbędne. Wypełniłam duży worek pokrzywami.  2 porcje pokrzywy z kiełbasą ugotowałyśmy bardzo szybko na miejscu. Dodały nam sił. Wszystko się tak nagle zmieniło. Cywilizacja nie była już niedostępna, my nie byłyśmy wcale całkiem same. Po chwili ruszyłyśmy w dół, gotowe na spotkanie z Claro. Ktoś kto tu był, komu być może zjadłyśmy kiełbasę (chociaż niekoniecznie, bo rzeczy strażnika były przecież zabezpieczone kłódką) najprawdopodobniej przyszedł z doliny. Czyli się da. Rio Claro nie może być bardzo straszna. Na pociechę widziałyśmy na naszej ścieżce ślady. Duże, męskie.  Raczej świeże. Na potoku troszkę dalej był most. Co za odmiana…

Długo szłyśmy wzdłuż rzeki, znów w upale. Rio Claro zwolniła, rozlała się. Dałoby się ją przejść w kilku miejscach, gdzie nurt podzieliły wyspy i łachy piachu. Ścieżka robiła to jednak wyżej. Za skałami odcinającymi przejście, tuż przed wodospadem, do którego już nie poszłyśmy, bo nadal byłyśmy spięte, a którego było nam potem żal- bo taki wysoki i piękny. Kiedy rozprawiałyśmy się z rzeką, trzymając się za ramiona dla pewności, z górki zbiegło dwóch facetów. Turystów. Ucieszyłyśmy się, ale nawet na nas nie spojrzeli. Znikli w krzakach. Byłyśmy zdziwione, po tylu dniach spodziewałyśmy się chociaż „cześć” od ludzi…

Gdyby nie kłopoty z jedzeniem zostałybyśmy chyba na plaży na noc (mięsno warzywna dieta wywoływała niestety biegunkę, pokrzywy pomogły doraźnie, brakowało nam płatków czy chleba). To było piękne miejsce, spokojne z dalekim widokiem. Dążąc do cywilizacji, przed nocą przeleciałyśmy jeszcze klika kilometrów lasem- wyraźną i szeroką ścieżką i rozbiłyśmy namiot tuż za zakazem biwakowania nad rzeką- małą, a wyposażoną w most. Ciekawy, zbity z gałęzi. W zaroślach rododendronów przez cały wieczór gdakały jakieś dwa ptaki. -Koo koo ko ko ko -słyszałyśmy z jednej strony -koo ko kooo ko ko- odpowiadała inna „kura” z drugiej. -Cicho, bo was ugotuję- krzyknęła z namiotu Jagoda i został już tylko niewyłączalny, towarzyszący nam co noc huk rzeki.

Share
Translate »