Na Vegas de Blanquillo krzyżuje się kilka ścieżek. Jedna wdrapuje się na Descabetazo Grande, druga- klasyczna trasa Condor Cirquit opada wraz z porozlewaną rzeczką do Rio Blanquillo. Gdybyśmy ją wybrały musiałybyśmy dwukrotnie pokonać spory bród i przez cały dzień iść wąską, kręcącą doliną bez szans na wiatr. Naszym celem było Armerillo, nie Vilches Alto, do którego wystarczyłoby raz przejść rzekę. Gdybym była sama poszłabym tam przez góry teraz zasypane śniegiem wzdłuż laguny Caracoal do szosy prowadzącej nad Laguna Maule. Latem to pewnie jakieś dwa dni. Teraz oznaczałoby dalsze opiekanie, a na moje oko Jagoda miała już dość. Nie miałyśmy lusterka więc denerwowałam się tym tylko ja. I to ja starając się wybrać jakiś kompromis zdecydowałam się na niepokazaną na mapie ścieżkę, która jak mi się wydawało mogła prowadzić nad Rio Claro pomijając dwukrotne przekraczanie Rio Blanquillo. Wyruszała z pola biwakowego i była wyraźnie wydeptana. Nie wiedziałam przez ludzi, czy przez zwierzęta. Początkowo biegła na wprost przez wzgórza wulkanicznego piachu udekorowane czarnymi skałami- jak galeria rzeźb. Bywał śnieg, był nawet stromy trawers, ale delikatnie wiało więc szło nam się tam przyjemnie, beztrosko. Troszkę mniej na luzie po tym, jak ścieżka minąwszy coś w rodzaju pustynnej oazy wybitnie zbladła. To co z niej zostało weszło w skalisty, trochę trudniejszy teren, przekroczyło bardzo wietrzną grań i sprowadziło nas zygzakami do lasku na dnie dużej doliny.
-Grzyby- powiedziała Jagoda, a ja nawet kilka zjadałam szukając wody. Tej niestety nigdzie nie było. Wiedziałam gdzie jesteśmy. Na mapie powinna tu być rzeka. Gdyby była być może zawróciłybyśmy i podeszły jednak nad laguna Caracoal. Chmurzyło się więc upał już nas nie straszył. Brak wody i nadzieja, że będzie niżej skłoniły nas jednak do trzymania się planu- czyli marszu w dół do Armerillo. Tą drogę jak zrozumiałyśmy polecał Victor, z którym zresztą umówiłyśmy się niezobowiązująco na pochodzenie w rejonie Laguna Maule. W tym celu trzeba było jednak dojść do szosy. Miałyśmy wrażenie, że to niedaleko. Bez śniegu, w dół, co jeszcze by nam mogło przeszkodzić… Kolejne dni bardzo rozwinęły naszą wyobraźnię. Pierwsze co nas zaskoczyło to kanion. Porośnięty kolcami, stromy, czasem wymagający użycia rąk. Dla mnie przyzwyczajonej do chodzenia bez szlaku (i do kanioningu) dość zwykły, dla Jagody, męczący i raczej nieciekawy. Jego ozdobą były ogromne rośliny, podejrzewane o zabijanie zwierząt dla użyźniania ziemi, kolczaste, obdarzone niewiarygodnymi kwiatostanami jaskrawo turkusowych, niemal plastikowych kwiatów-Puya Chilensis. Były tam też zarośla kwitnących krzewów, białych lub jaskrawożółtych, pachnących przesłodzonym asfaltem. W sąsiedztwie świeżego lawowego pola przypominało to zwiedzanie przedsionka piekła. Po godzinie, może więcej kanion rozszerzył się i drogę zaczęły nam zarastać krzaki. Nic takiego gdyby nie to, że rosły na złomowisku głazów. Na stokach darły się w wniebogłosy papugi, kolce robiły swoje, skały zajmowały 100% uwagi, woda pojawiła się dopiero pod wieczór- wraz z rzeczką wypływającą z wielkiego żlebu. Zabiwakowałyśmy tam. Zbierało się na deszcz, wśród skalnych bloków znalazła się piaszczysta łacha i resztka czyjegoś ogniska. Tylko ona i jeden samotny kopczyk po drodze utrzymywały nas w przekonaniu, że to ludzka ścieżka. Mapa milczała.