Lód pod stopami chrupał jeszcze kiedy poszłam po wodę, ale zanim wygrzebała się Jagoda, zapłonął ogień, zanim zjadłyśmy, nawet w cieniu lasu dawało się już wyczuć upał. Jagoda czuła się zdezorientowana, rozgotowana na miazgę. Wypchany nadmiarem ciepłych rzeczy plecak ciążył, a moja obawa, że ze względu na różnicę wieku okażę się tam kulą u nogi prysła doszczętnie. Jestem większa, a w związku z tym znacznie silniejsza. Przyzwyczajona do upału i zimna.
Byłam też bardziej restrykcyjna w pakowaniu, więc pomimo ciężkich fotograficznych zabawek, było mi lżej. Jeszcze zanim wyszłyśmy świergot ptaków przerwało głośne bum bum! Kilku chłopaków przeszło szlakiem z włączonym radiem. Spotkałam potem jeszcze jedną grupę przechodząc bród. Był weekend, chyba pierwszy z tak piękną pogodą, nic dziwnego, że w górach byli ludzie- sami faceci.
Chłopcy od radia zajęli schron El Bolson (niezbyt luksusowy, bez łóżek). Przed budynkiem piekły się imponujące płaty mięsa, które mistrz polewał co jakiś czas piwem. Zanim ugotowała się nasza woda kawałkami tych specjałów zastałyśmy uraczone i my, i kilku przypadkowych wędrowców. Najbardziej krwisty befsztyk spakowałam na później- do dogotowania. Panowie pochwalili wedlowską czekoladę, pokazali drogę, a ci poczęstowani przy okazji mięsem wracając podarowali nam tubkę kremu. Miałam krem, tyle, ile potrzebowałam dla siebie, ale ponieważ Jagoda uparła się iść w szortach i z krótkim rękawem, nie wystarczyłoby na długo dla dwóch osób. Oba kremy okazały się niewystarczające. Rozebrana jak do rosołu Jagoda opiekła się niczym dobrze wysmażony kotlet. Z bąblami. Za późno na sadzę, na cokolwiek. Wystarczyło kilka godzin bez cienia, a mi też wyrosły pęcherze na dłoniach, posmarowanych oczywiście 50-tką, ale nieosłoniętych. Tak blisko równika (jak Maroko na naszej półkuli), tak wysoko, w tak czystym powietrzu sam krem to było po prostu nic.
Początkowo chciałyśmy wejść nad Laguna Animas, ale prowadzące tam bardzo strome zbocze w całości pokrywał gruby śnieg po południu miękki jak bita śmietana i nie nośny. Sprawdzony już przez grupę z kremem. W związku z tym obeszłyśmy dolinę szukając brodu (jak wszyscy zapewniali nie do pokonania). Kilka kilometrów bambusowych krzaków, labirynt płatów lasku i skał, i już byłyśmy ponad Valle del Indio. Na równym piasku z dalekim widokiem i dostępem do bieżącej wody.
Cały kolejny dzień podchodziłyśmy ośnieżoną doliną, czując się jak na grillu z podpiekaniem z góry i od spodu . Jagoda niemal skwierczała. Nawet ja, chociaż wcześniej brakowało mi ciepła nacierałam rękawiczki śniegiem. Czarny kolor nagrzewał się do upiornych temperatur. Biała Pustynna koszulka działała jak lustro. Pod wieczór wyszłyśmy na grań z jednym z najpiękniejszych widoków tej trasy. Wulkan Descabetazo Grande w różowym świetle zachodu.
Biwak na płatku piachu wśród śniegów był piękny. O dziwo miałyśmy rzeczkę, wynurzającą się spod zasp tylko dla nas – na kilka metrów, miałyśmy osłonę przed wiatrem- kupkę skał. Nie było zimno. Spokojne przejrzenie map pokazało, że idziemy bardzo powoli, z drugiej strony pokonałyśmy śnieg po kolana, podstępny i pełen dziur, stromizny, duże podejście. Dręczył nas niewiarygodny, sprzeczny z prognozą pogody upał, dla ironii w bezkresnej bieli. Tak abstrakcyjny, że wymyślić go mogła chyba tylko Lidka, tak trwały, że raczej nie działała sama. Ciepło, brak trudności w wyszukiwaniu niewidocznego pod zwałami śniegu szlaku, mili ludzie, nawet biwak z wodą- wszystko to znajdywało się kiedy było potrzebne, jak dar losu. Wsparcie Wasze, przyjaciół nie wiem nawet kogo wręcz wisiało w powietrzu, wcale nie czułyśmy się same. To było bardzo piękne miejsce. Żałowałam, że naciskając przycisk OK SPOTa mogę przekazać Wam tylko współrzędne.