Dolina Cestrede ma dwa wyjścia- poza zejściem, które już znałam. Niewidoczne na większości map, te najbardziej szczegółowe pokazują albo przerywane szlaki zimowe, albo czarne kropeczki. Nie ma znaków, w wyższych partiach pojawia się kilka kopczyków, które co wyjaśniłam po kilku godzinach wyprowadzają na manowce. Ale to po południu. Rano szłam zacienioną ścieżką dnem pięknej doliny na wprost ściany prawie pionowych piargów. Prawa strona skalista, w jaskrawym słońcu, lewa tak ciemna, że jej nie widziałam. Pięknie. Przy stawku ukrytym w skalnym rumoszu pojawiło się coś prowadzącego w górę, w stronę Col de Hount Herede. Pasowało mi bardzo, gdybym przeszła obejrzałabym nigdy nie widziane miejsce i być może dotarła do GR10 zbiegającego z Refuge Baysselance. Trudno to nazwać ścieżką, raczej dowodem czyjegoś przejścia, śladem kóz ozdobionym garstką kopczyków. Stromo, ruchome piargi, zwykle trawa. Ze 100 m pod granią zawróciłam. Kopczyki znikły, nie miałam pewności, która przełęcz jest która, a zrobiło się upiornie stromo. Nie zeszłam od razu, długo kluczyłam szukając innego przejścia. Nie znalazłam nic przekonującego i z braku innych pomysłów wdrapałam się na pionowe piargi- czyli drugie wyjście z tej doliny- Col de l’Oule. Wyjątkowo parszywe osypisko. Kruche i strome, bez śladu jakiejkolwiek ścieżki. Dalej trawiasta grań, optymistyczna, bo oświetlona i konsternacja jak zejść, poważnie zakłócona widokiem. Tak pięknie, że może wcale nie schodzić…? Nie traktowałam tego pomysłu serio, ale w sumie byłby możliwy. Na ostrej z obu stron grani widziałam fragmenty trawki. W sam raz na mały namiocik. Kłopot z wodą rozwiązałam szukając zejścia. Tuż pod urwiskiem Malh Arrouy opada strumyk, miejscami nawet odrobinę mokry. Znalazłam tam też serię kopczyków i dość ekstremalne zejście z elementami kanioningu. Bardzo męczące.
Rozbiłam namiot na pierwszym płaskim- przy ruinach starej cabany. Nocą przyszła ulewa. Cieszyłam się, że nie nocowałam na grani. Nawet bez deszczu droga w korycie strumienia wymagała akrobacji, teraz byłoby to zejście z prysznicem. Kiedy wyjrzałam, już nad ranem, w chmurach pojawiła się dziura, która za moment wraz ze wstającym słońcem rozpoczęła popis pod tytułem światło i woda. Deszcz naprzemiennie z czerwonym blaskiem, buro, serie ostrych promyków, w dolinie chmurka… Cieszyłam się że taka śliczna, bielutka. Obserwowałam jak się pięknie rozrasta i (jak zwykle) bardzo zdziwiłam kiedy podnosząc się objęła całą dolinę, w tym mnie.
Długo podchodziłam w mleku. Wieczorem wypatrzyłam wejście na kolejną grań, na oko wybitnie proste. Musiało rzeczywiście takie być skoro trafiłam idąc totalnie na oślep. To po trawkach, to korytem strumyka. Nie miałam nic dla orientacji. A wyszłam 10 metrów przed przełączką (Col d’Aspe) na wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę. Robiło się odrobinę jaśniej. Chmury rzadsze, półprzezroczyste, coś tam w nich jakby majaczyło, pomyślałam, że poczekam, może… I szybko już po 10-ciu minutach na wprost na mnie wyrosła Breche de Rolland. Taillon… Jeszcze nigdy ich nie widziałam z tej strony, nie z dystansu, na wprost, jak na dłoni, ponad morzem bielutkich chmur.