Pireneje, wrzesień cz2

Rano po górach snuły się resztki chmur, ale widać było, że to koniec złej pogody. Tak to w każdym razie zinterpretowałam- prognoza była wspaniała, wierzyłam jej. Zatopiona w zimowym cieniu przetrawersowałam w kierunku podejścia na Col de Camballes, a potem długo grzałam się w słońcu podchodząc. Byłam tu już, to wariant HRP, ale wczesnym latem dolinę wypełniał w całości śnieg więc teraz wydawała mi się nowa. Pusta, piękna, wypełniona skalnym rumoszem, zalana stawami. Trudno powiedzieć czy letnia wersja widoków była lepsza od tej dawnej, zimowej- obie wydawały mi się równie piękne. Inaczej z Balaitusem, który zapamiętałam jako wspaniałą ośnieżoną górę. Teraz był tylko górą. Nie było sensu siedzieć na przełęczy i podziwiać- co zrobiłam kiedyś. Tym bardziej, że okrutnie wiało i było przejmująco zimno. Zeszłam w stronę przełęczy San Marin, dość nerwowo szukając pitnej wody (jest dopiero na dole). Po drodze minął mnie Francuz podchodzący z Arrens, pogadaliśmy chwilę, jak zwykle kiedy się kogoś spotyka poza sezonem. Po przejściu do Hiszpanii odrzuciłam myśl o zboczeniu do schroniska i z nadzieją na wejście na Garmo Nero (gdzie nigdy nie byłam) poszłam w stronę GR11 prowadzącego na Collado Infierno. Rozbiłam namiot przy źródełku w miejscu gdzie powinnam szukać odejścia „mojego” szlaku. Widoki były nieciekawe i tylko na kilka minut zachodzące słońce odbite od sporej chmury zalało wierzchołki gór krwistą, wręcz niewiarygodną czerwienią. Niepokojącą, jak zapowiedź końca świata.

Spałam świetnie. Cichutko, cieplutko… obudziłam się nieco zdziwiona. Było zbyt ciasno, zbyt ciemno. Dopiero po chwili zrozumiałam, że na namiot spadła kupa śniegu. Pod jego ciężarem pałatka osiadła tak, że prawie mnie dotykała. Przez moment zastanawiałam się jak to sfotografować, ale nie umiałam. Nie dało się. Z żalem otrząsnęłam śnieg i wyjrzałam. Biało.

Musiało spaść ze 20 cm. Znikło źródło i pęknięty plastikowy kubek, który w nim znalazłam i zamierzałam wynieść jako śmieć. Nawet trudno było mi się dostać do wody. Gotując śniadanie zastanawiałam się co by tu zrobić. Szlak na Garmo Nero odpadał nie znałam go i nie wiedziałam nawet jak znaleźć. Na Collado Infierno już byłam, gdyby nie to, że wiało z tamtej strony, chyba poszłabym do Banos de Panticosa- co z kolei nie rozwiązywało moich problemów logistycznych. Biegnąc przez Cauterets kupiłam za mało jedzenia. Za mało żeby dojść do Gavarnie.

Optymistycznie poczekałam godzinę, ale pogoda się nie zmieniała. Więc zeszłam. Na wysokości widocznego z daleka schroniska Respomuso (kolejny raz uszkodzonego przez lawinę) śniegu było zdecydowanie mniej, może z 10 cm. Do tego chmury jakby się rwały, co jakiś czas gdzieś, ale nie tam gdzie szłam błyskał fragment prawie czystego nieba. Nade mną w tą i z powrotem latał helikopter transportujący materiały budowlane. Szkoda mi było schodzić. W dolinie utknęła chmura, pewnie padał deszcz.  Odbiłam na trawers prowadzący nad jeziorka Ariel z nadzieją na przejście do Francji. Widoki były piękne, inne niż te, które widziałam kiedyś idąc tędy w środku lata, w drugą stronę. Jeziorka Ariel też piękne, ale Col de Palace w chmurach, w śnieżycy. Pogoda wcale się nie poprawiała. Wzięła tylko drugi oddech, po którym znów wrócił deszcz. Zeszłam w nim do Sallent de Gallego, przez coraz bardziej zielone łąki, złote laski. Nad wsią złapałam sieć i Edward przysłał mi pocieszającą prognozę- „od północy masz mieć czyste niebo”.

Sallent było puste. Otwarty tylko jeden bar. Wbiegłam tam zaraz po odwiedzeniu sklepu, ale barmanka nie pozwoliła ładować baterii. Szkoda, bo miałam ochotę coś zjeść. Na szczęście chwilkę dalej spotkałam mówiącą po angielsku dziewczynę, która pokazała mi ukryty w podwórku hotelik-też z barem. Bardzo miły. Zjadłam tam omlet, pogadałam o górach, a właściciel- młody chłopak wysuszył moje mokre rzeczy w suszarni. Miał sklepik z lokalnymi wyrobami (wino, słodycze, kiełbasy, sery) i 5 pokoi, dla ludzi chodzących po górach. Mówił, że w weekendy są zawsze wypełnione. Pewnie rozsądnie było tam zostać, ale szkoda mi było czasu, więc do nocy obeszłam jeszcze Embalse Lanuza, z której niestety spuszczono wodę, podziwiając zachód słońca na Sierra de Tendenera minęłam Lanuzę i rozbiłam namiot w lasku nad rzeką- nie ma do niej dostępu, więc dobrze, że zabrałam wodę.

Share

Pireneje, wrzesień cz1

Dojazd do Tuluzy jest w tym roku bardzo prosty. Loty z Berlina kosztują grosze (mój bilet tylko 9 Euro plus oczywiście 20 za bagaż). Gorzej jest dalej. Autobus z lotniska 8 Euro, można by za 1,5 tramwajem, ale wystraszyłam się przesiadki na metro. Potem pociąg… i tu czarna magia. Kolejka do okienka była tak długa, że zrezygnowana kupiłam bilet w automacie-osobowy do Lourdes Euro 29. Jakoś mi się to wydało dużo i rzeczywiście w drodze powrotnej za ekspres, do tego w pierwszej klasie (była na nią akurat promocja) wyszło mi już tylko 17. Nigdy nie zrozumiem taryf SNCF. Rozkłady jazdy nie są dużo lepsze, w związku z czym pociąg relacji Tuluza Pau przyjechał do Lourdes kilka minut po odjeździe autobusu. Wszystkich autobusów rozjeżdżających się jednocześnie do górskich dolin. Został jeszcze jeden o 8-mej. Włóczyłam się po Lourdes przez godzinę, a potem pijąc herbatę w jakimś barze wypatrzyłam strzałkę – pokój 21 Euro… Patrzyłam na nią przez kilkanaście minut i w końcu się nie opanowałam. Do Cauterets dotarłabym już po nocy. Zbierało się na deszcz, musiałabym szukać kempingu. Nagle poczułam się bardzo zmęczona. Ożyłam natychmiast po wzięciu prysznica, który w tym tanim hotelu dla pielgrzymów był w innym budynku niż pokój. Toaleta też na korytarzu- gdyby nie pościel i miękkie łóżko, prawie schronisko.

Pomyślałam, że skoro utknęłam, pozwiedzam i aż do północy chodziłam zafascynowana. Nocne Lourdes to czysta magia. Tysiące pielgrzymów, z zapalonymi lampionami. Pieszo, na wózkach, z wózkami. Poruszających się powolnym wężem. Z nadzieją na cud. Modlitwy w mnóstwie języków, po rosyjsku, polsku, czesku, włosku, hiszpańsku…  Procesja, śpiew… Tego wszystkiego nie zakłóciła nawet potężna ulewa. Miałam wrażenie uczestnictwa w czymś niezwykłym. Tu nie było już pobożnej tandety, nie było straganów i kupczenia, tego wszystkiego co odrzuca w dzień. Cudu chyba też nie. Nie wiem tego, nikt tego nie wie, ale nie mogłam się opędzić od myśli, że to być może dlatego, że każdy modlił się o coś dla siebie. Że gdyby poprosili o jedno stałoby się.

Rano wskoczyłam w pierwszy autobus do Cauterets, pobiegłam żwawo do górskiego sklepu, kupiłam gaz, w przelocie jeszcze coś do jedzenia i już siedziałam w autobusie do Pont Espagne. Odjeżdża spod zabytkowego kina, gdzie jak głosiły plakaty wciąż jeszcze pokazuje się filmy.

Wyszłam doliną Marcadau, a potem zastanawiając się gdzie jeszcze nie byłam skręciłam na szlak nazywający się Cirquit de lacs. Być może poszłabym nim do Refuge Ilehou (jak dotąd tam nie trafiłam), ale zaczął padać mokry śnieg więc zostałam na znakowanej trasie i przenocowałam w jakimś przypadkowym miejscu, troszkę poniżej linii śniegu. Nie było tam nic ciekawego i już niemal położyłam się spać kiedy chmury się lekko przetarły i na wprost mnie wyrósł cień jakiejś pięknej góry. Dopiero patrząc na mapę zobaczyłam, że to pewnie Vignemale. Przyglądałam się jej aż do nocy, w międzyczasie temperatura spadła i namiot- dosłownie w jednej chwili z mokrego zrobił się oblodzony, a odłożone na bok poły wejścia przymarzły do boków.

Share
Translate »