Piękna trasa w Wysokich Pirenejach cz2

Wraz z pojawieniem się Ali nasza średnia wieku bardzo opadła więc ruszyliśmy z entuzjazmem pokonując ogromny dystans. W schronisku La Soula zjedliśmy przyzwoity lunch -danie dnia za 8,50, dalej (nadal szybko) wdrapaliśmy się nad lac Caillaouas. To znakowana kopczykami trasa HRP- jeden z najciekawszych fragmentów tego szlaku (opisałam go już kiedyś razem z możliwymi wariantami– odejściami). Myślałam żeby tam już zostać, ale moja grupa okazała się niezmordowana. Dzięki temu biwakowaliśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc na HRP nad Lac Iscolts. Nie sami, obudowany kamiennym wiatrochronem placyk zajął już samotny Francuz, rozbiliśmy się wyżej na wzgórku.

Rano towarzystwo popuchło, a wczorajszy entuzjazm co nieco siadł. Najbardziej, kiedy łatwa ścieżka wyszła w końcu w trudniejszy teren, a podejście zrobiło się bardzo strome. Na balkonie gdzie leży Lac Millieu jest słabo widoczne źródełko (pamiętałam je). Napełniliśmy tam wszystkie butelki, bojąc się, że dalej nie będzie co pić, ale jeszcze kilka razy spod śniegu wyzierał strumień. Do trudów podejścia po kamiennym rumoszu dołączyły trudności techniczne (wielkie głazy pod śniegiem- trzeba trzymać się daleko od kamieni inaczej to się zarywa). Dalej szlak wychodzi na lodowiec- płaskie pole miękkiej bieli, osłonięte od wiatru i w upale rozżarzone jak piekarnik z opcją przypiekania z góry i z dołu. Część mojej grupy była zachwycona, część rozczarowana (wysokogórski krajobraz jest bardzo surowy), wszyscy coraz bardziej zmęczeni. Bałam się ostatniego trudnego odcinka przed Portillon, więc coraz częściej zastanawiałam się nad biwakiem… tylko gdzie? Na tym odcinku w zasadzie nie ma miejsca pod namiot, pomyślałam, że coś wymyślę na przełęczy Gourg Blanc. Siedliśmy tam na chwilkę (to piękne miejsce), kombinowałam jak tę chwilkę przedłużyć- do Portillon nie było daleko, a nie chciałam żebyśmy tam szli zmęczeni, ale moi towarzysze robili się coraz bardziej nerwowi. Nie poleżeliśmy długo. Zejście okazało się nieprzyjemne i strome. Nie pamiętałam tego, albo to nie było trudne dla mnie. To około 40-tu metrów zawalonej ruchomymi skałami stromizny, którą trzeba pokonać ostrożnie, krok po kroku. Szłam pierwsza bombardowana z tyłu sprzecznymi rozkazami. A to zaczekać i pokazać jak, a to iść z przodu i się nie wtrącać. Szukając kompromisu wyszłam na łatwiejszy (jak mi się wydawało) śnieg i zanim zdążyłam pokazać co robić podążająca tuż za mną Bogna pośliznęła się i ruszyła w dół. – Co teraz Kasia?- usłyszałam osłupiała kiedy mnie mijała. -Na tyłek i ręce do góry!- krzyknęłam automatycznie, a Bogna grzecznie to wykonała ocierając się o skałę zamocowaną na boku plecaka karimatą. Uff… odetchnęłam słysząc z dołu radosne WOW! i natychmiast znów zamarłam, bo dotarły do mnie komentarze z góry. Uznałam, że najlepiej też zjechać. Precyzyjnie wyszłam o metr w bok i niemal natychmiast znalazłam się przy Bognie, tak jak ona tracąc po drodze kapelusz (pęd powietrza go porwał, jedzie się tam naprawdę szybko). Dorota zjechała idealnie, tak jak ja, Ala poleciała zbyt blisko skał, ale genialnie się uratowała sterując jak na sankach nogami (to trzeba zrobić na początku, zanim się człowiek rozpędzi). Panowie zeszli, po kapelusze wróciłam, ale atmosfera nam się nieco zepsuła.

Zjechanie na tyłku bywa najlepszym sposobem pokonania śniegu, tylko nie każdy to chyba polubi. Najwolniej jedzie się na zdjętym plecaku (dosiadanym jak sanki) najszybciej na karimacie czy na worku foliowym. Jadąc w rakach trzeba bezwzględnie trzymać nogi w górze, próba hamowania rakami może skończyć się bardzo źle, jadąc w butach można hamować nogami (delikatnie żeby nie przekoziołkować), można by też rękami, gdyby wcześniej pozbyć się kijków- w sytuacji awaryjnej najlepiej sprawdza się hamowanie wszystkimi kończynami jednocześnie. Do zjazdu nadaje się każdy pozbawiony skał stok, który na dole łagodnie się kończy. Zwykle do wyhamowania wystarcza kilka metrów (2-3), ale jeśli jedzie się po lodzie można się zdziwić, jak kiedyś zdziwiłyśmy się z Lidką w Norwegii kiedy przeniosło nas przez małą górkę. Lód bywa naprawdę szybki. Wszystkie te rzeczy najlepiej wcześniej przećwiczyć. W Tatrach zjeżdżało się tak kiedyś np ze Szpiglasowej (co jakiś czas ktoś zaliczał mandat- jak wiadomo można w ten sposób zniszczyć chroniony śnieg).

Zejście po śniegowym płacie nie byłoby trudne w sztywnych butach, hamowanie najłatwiej wykonać czekanem (lub dwoma), a upadku można uniknąć mając raki- tylko noszenie tego wszystkiego latem nie zawsze ma sens.

Na dole wrócił pomysł biwakowania. Gdybym nie była zdenerwowana przypomniałabym sobie jak zejść stamtąd nad Lac Glace, ale ponieważ nie umiałam tego natychmiast pokazać, pomysł padł jako podejrzany. Podejrzane były też dwa znalezione przeze mnie namiotowe miejsca (sypiałam na gorszych). Jacek niemal rozbił namiot na śniegu (chociaż jeszcze nawet nie było czwartej), kiedy z tyłu nadszedł starszy pan. Siwy, brodaty, lekko zgarbiony. Usiadł koło mnie żeby chwilkę odsapnąć, był Amerykaninem, więc mogliśmy pogadać. Pokazałam mu jak dalej biegnie szlak, i że kolejny śnieg można obejść. Trochę się o niego nawet bałam. Szedł bardzo wolno, ale okazał się zaskakująco skuteczny.  Dogoniliśmy go na przełęczy z pluwiometrem. Nie potrzebował wsparcia, szukał skrótu (i znalazł coś co wyprowadziło go na manowce), widzieliśmy potem jak schodzi do naszej trasy. Byłam mu wdzięczna, gdyby nie żywy przykład, że się da, wsparty tekstem z jego przewodnika (do Portillon mniej niż 2 godziny), czekałby nas niewygodny biwak na dużej wysokości. Zamiast tego zjedliśmy pyszną kolację – mnóstwo jedzenia ugotowanego specjalnie dla nas, bo przyszliśmy po czasie. Pan prowadzący Portillon mnie poznał (tak, to ten sam z Wędrówek Pirenejskich). Kiedy się widzieliśmy ostatnio miałam ciemne włosy, on miał włosy… czas leci, a to schronisko utrzymuje swój przyjazny styl. Z przyjemnością zanocowałam na oddanym do naszej dyspozycji stryszku. Amerykanin też dotarł i rozbił sobie namiot gdzieś blisko.

PS: Trudność tego osławionego odcinka nie polega na ekspozycji (jak np na naszej Orlej Perci). To po prostu kontakt z wysokogórskim terenem. Dużo podejść na prawie 3000 m, wielkie i luźne skalne bloki, brak oznakowania i ścieżki, słońce, przed którym nie da się ukryć. Jesienią kiedy spada pierwszy śnieg trawers z przełęczy pod pluwiometrem do Portillon jest nieprzyjemny i wymaga pełnego skupienia- można nie tyle spaść gdzieś daleko co ześliznąć się w skalną dziurę czy zjechać z bloku lub płyty. Jeśli jest więcej śniegu trudności pojawią się już wcześniej- nie wiem czy chciałabym trawersować jezioro Caillaouas, kiedy śnieg całkiem wyrówna ścieżkę.

PS2: Z miejsca gdzie utknęliśmy można przejść do Hiszpanii przez Port Oo, ale to trudniejsze niż trasa do Portillon- jeszcze bardziej ruchliwie i stromo niż na kawałku zakończonym zjazdem, plus odrobina ręcznej roboty na zejściu- korzyść taka, że po drugiej stronie jest trawa, i większa szansa żeby rozbić namiot. No i widoki- fantastyczna, ostra grań- jak grzbiet smoka.

Share

Piękna trasa w Wysokich Pirenejach cz1

Dojazd do Luchon jest prosty i niedrogi-pociągiem z Tuluzy (15 Euro), lub z Paryża (od 30-tu w przedsprzedaży). Można też dojechać w tę okolicę z Barcelony (autobusem jadącym do Vielha), najszybsze połączenie to marsz przez dolinę Artiga de Lin i przekroczenie którejś z niższych przełęczy, lub łapanie stopa na przełęczy Portillon.

Luchon to stara miejscowość zdrojowa (Bagneres), niewielka, w uzdrowiskowym stylu. Jest tam kilka dobrych kempingów i hotele tańsze niż można pomyśleć (miejsce w kilkuosobowym pokoju już od 15 Euro). Jest też sporo sklepów (miedzy innymi Intersport gdzie można kupić gaz- ja zadzwoniłam i zarezerwowałam). Jest też kolejka linowa wyjeżdżająca na Superbagners- czyli pokonująca ok 1000 m w pionie. Działa również latem, kosztuje 8 Euro i jak sądzę jest bardzo ciekawa (często wyjeżdża ponad chmury) kłopot w tym, że akurat stanęła…

Nie chcąc czekać zdecydowaliśmy się iść. Na górę prowadzi klika dróg (dwie znakowane). GR10- który opisałam już kiedyś i leśna droga pod kolejką (jest strzałka, nazwa zaczyna się na C). Ze względu na cień wybraliśmy tę drugą. Szlaki łączą się na wysokości ok 1500 m npm, w miejscu gdzie pojawia się widok na wyciągi i hotele Superbagneres. Nie chcąc ich oglądać skręciliśmy w kierunku widocznego na mapie stawu- jak się okazało ogrodzonego. Kilkaset metrów dalej znaleźliśmy ładne biwakowe miejsce nad rzeką. Było wcześnie, ale wykończył nas upał.

Rano ruszyliśmy w górę nartostradą. W poszukiwaniu źródlanej wody dotarliśmy do kotła pod Pic de Cecire. Źródło (Hount Nere) było niestety zamknięte, złapane w rurę, ścieżka na grań słabo widoczna, ale idealnie zgodna z rysunkiem na mapie, wyżej wydeptana i oczywista. Na grzbiecie dołączyliśmy do GR10. Wodę znaleźliśmy tuż pod przełęczą Coume de Burg- nie tam gdzie ją pokazuje mapa, ale wprost na szlaku. Przebieg GR-u jest tu inny niż kiedyś. Maszynowo wyrobiono nową ścieżkę, szeroką jak ceprostrada.

Za przełęczą szlak trawersuje trawiasto-kamieniste zbocza na oko trzymając się poziomicy w rzeczywistości bujając po 100 metrów w górę i w dół. Potem ścieżka gwałtownie opada schodząc ostatecznie na dno doliny (skąd można skręcić do Espingo- to najwyżej 15 minut) lub iść dalej w dół GR10. Zeszliśmy do Lac Oo i przenocowaliśmy w schronisku. Ja w namiocie nad brzegiem- biwakowanie jest tam za darmo, łóżko kosztuje 20 Euro bez jedzenia. Otoczenie słynnego jeziora jest strome więc rozbicie namiotu to sztuka zwłaszcza, że kilka osób mnie wyprzedziło. Obsługa schroniska bardzo miła, wykupiłam prysznic (za 3 Euro) i naładowałam wszystkie baterie.

Rano wyszłam z godzinę za moją grupą. Nad jezioro nadlatywała mgła i szkoda mi było stamtąd odchodzić. Podczas zejścia zagłębiałam się w chmurze, która rwała się i robiła coraz bardziej przezroczysta więc pomimo tego, że po wyraźnej ścieżce ta trasa bardzo mi się podobała. W Granges Astau jest oberża, bar i wytwórnia sera. Był tam też spory tłok, jak zwykle w piękną pogodę przy asfalcie. Tego dnia bardzo blisko nas (u wylotu doliny) przejeżdżał wyścig Tour de France- stąd chyba taka popularność tego miejsca.

Dalej GR10 wdrapuje się na przełęcz Corret d’Esquierry. Po obu stronach są piękne łąki, w lipcu porośnięte kwitnącymi irysami. Są też dwie mieszkalne cabany: Esquierry- ponad lasem nad Granges d’Astau i Ourtiga w dolinie Aube. Pierwszą minęliśmy koło południa, druga okazała się zajęta. Nocowała tam 6-tka wędrowców. Rozbiliśmy namioty nad rzeką chwilkę przed deszczem. Mgła utrzymała się do rana, a potem rozwiewała tak pięknie, że szkoda się było stamtąd ruszać. To miał być nasz odpoczynkowy dzień, planowaliśmy tylko zejście do Loudenvielle. Zastanawiałam się czy nie wyskoczyć gdzieś wyżej, ale ostatecznie się nie zdecydowałam. Z Cabana Ourtiga można podejść na Pic Hourgade albo chociaż do Lacs de Nere -pięknych stawów gdzie byliśmy kiedyś jesienią. Dalsza droga stamtąd prowadzi doliną Arrouge do Espingo- czyli może to być wysokogórski wariant tej samej trasy pomijający zejście do Granges Astau (uwaga na fragmencie trudność T5, opisałam to kiedyś ze szczegółami).

W Germ jest hotel i bar z piwem, w Loudenvielle sklep i dobry kemping. Zrobiliśmy tam wielkie pranie (3 Euro), czekając aż wieczorem dołączy do nas przyjeżdżająca z opóźnieniem Ala. Odkryliśmy przy tym istnienie taksówki, która potem za 24 Euro odwiozła nas do Pont de Prat (to 10 km, które zwykle przejeżdżam stopem). Dodatkowo odkryłam na swoim tyłku kleszcza.

PS: jeśli planujecie rozbicie namiotu nad lac Oo- uważajcie na poziom wody, wzrasta o kilka- kilkanaście cm co noc.

 

Share
Translate »