Wraz z pojawieniem się Ali nasza średnia wieku bardzo opadła więc ruszyliśmy z entuzjazmem pokonując ogromny dystans. W schronisku La Soula zjedliśmy przyzwoity lunch -danie dnia za 8,50, dalej (nadal szybko) wdrapaliśmy się nad lac Caillaouas. To znakowana kopczykami trasa HRP- jeden z najciekawszych fragmentów tego szlaku (opisałam go już kiedyś razem z możliwymi wariantami– odejściami). Myślałam żeby tam już zostać, ale moja grupa okazała się niezmordowana. Dzięki temu biwakowaliśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc na HRP nad Lac Iscolts. Nie sami, obudowany kamiennym wiatrochronem placyk zajął już samotny Francuz, rozbiliśmy się wyżej na wzgórku.
Rano towarzystwo popuchło, a wczorajszy entuzjazm co nieco siadł. Najbardziej, kiedy łatwa ścieżka wyszła w końcu w trudniejszy teren, a podejście zrobiło się bardzo strome. Na balkonie gdzie leży Lac Millieu jest słabo widoczne źródełko (pamiętałam je). Napełniliśmy tam wszystkie butelki, bojąc się, że dalej nie będzie co pić, ale jeszcze kilka razy spod śniegu wyzierał strumień. Do trudów podejścia po kamiennym rumoszu dołączyły trudności techniczne (wielkie głazy pod śniegiem- trzeba trzymać się daleko od kamieni inaczej to się zarywa). Dalej szlak wychodzi na lodowiec- płaskie pole miękkiej bieli, osłonięte od wiatru i w upale rozżarzone jak piekarnik z opcją przypiekania z góry i z dołu. Część mojej grupy była zachwycona, część rozczarowana (wysokogórski krajobraz jest bardzo surowy), wszyscy coraz bardziej zmęczeni. Bałam się ostatniego trudnego odcinka przed Portillon, więc coraz częściej zastanawiałam się nad biwakiem… tylko gdzie? Na tym odcinku w zasadzie nie ma miejsca pod namiot, pomyślałam, że coś wymyślę na przełęczy Gourg Blanc. Siedliśmy tam na chwilkę (to piękne miejsce), kombinowałam jak tę chwilkę przedłużyć- do Portillon nie było daleko, a nie chciałam żebyśmy tam szli zmęczeni, ale moi towarzysze robili się coraz bardziej nerwowi. Nie poleżeliśmy długo. Zejście okazało się nieprzyjemne i strome. Nie pamiętałam tego, albo to nie było trudne dla mnie. To około 40-tu metrów zawalonej ruchomymi skałami stromizny, którą trzeba pokonać ostrożnie, krok po kroku. Szłam pierwsza bombardowana z tyłu sprzecznymi rozkazami. A to zaczekać i pokazać jak, a to iść z przodu i się nie wtrącać. Szukając kompromisu wyszłam na łatwiejszy (jak mi się wydawało) śnieg i zanim zdążyłam pokazać co robić podążająca tuż za mną Bogna pośliznęła się i ruszyła w dół. – Co teraz Kasia?- usłyszałam osłupiała kiedy mnie mijała. -Na tyłek i ręce do góry!- krzyknęłam automatycznie, a Bogna grzecznie to wykonała ocierając się o skałę zamocowaną na boku plecaka karimatą. Uff… odetchnęłam słysząc z dołu radosne WOW! i natychmiast znów zamarłam, bo dotarły do mnie komentarze z góry. Uznałam, że najlepiej też zjechać. Precyzyjnie wyszłam o metr w bok i niemal natychmiast znalazłam się przy Bognie, tak jak ona tracąc po drodze kapelusz (pęd powietrza go porwał, jedzie się tam naprawdę szybko). Dorota zjechała idealnie, tak jak ja, Ala poleciała zbyt blisko skał, ale genialnie się uratowała sterując jak na sankach nogami (to trzeba zrobić na początku, zanim się człowiek rozpędzi). Panowie zeszli, po kapelusze wróciłam, ale atmosfera nam się nieco zepsuła.
Zjechanie na tyłku bywa najlepszym sposobem pokonania śniegu, tylko nie każdy to chyba polubi. Najwolniej jedzie się na zdjętym plecaku (dosiadanym jak sanki) najszybciej na karimacie czy na worku foliowym. Jadąc w rakach trzeba bezwzględnie trzymać nogi w górze, próba hamowania rakami może skończyć się bardzo źle, jadąc w butach można hamować nogami (delikatnie żeby nie przekoziołkować), można by też rękami, gdyby wcześniej pozbyć się kijków- w sytuacji awaryjnej najlepiej sprawdza się hamowanie wszystkimi kończynami jednocześnie. Do zjazdu nadaje się każdy pozbawiony skał stok, który na dole łagodnie się kończy. Zwykle do wyhamowania wystarcza kilka metrów (2-3), ale jeśli jedzie się po lodzie można się zdziwić, jak kiedyś zdziwiłyśmy się z Lidką w Norwegii kiedy przeniosło nas przez małą górkę. Lód bywa naprawdę szybki. Wszystkie te rzeczy najlepiej wcześniej przećwiczyć. W Tatrach zjeżdżało się tak kiedyś np ze Szpiglasowej (co jakiś czas ktoś zaliczał mandat- jak wiadomo można w ten sposób zniszczyć chroniony śnieg).
Zejście po śniegowym płacie nie byłoby trudne w sztywnych butach, hamowanie najłatwiej wykonać czekanem (lub dwoma), a upadku można uniknąć mając raki- tylko noszenie tego wszystkiego latem nie zawsze ma sens.
Na dole wrócił pomysł biwakowania. Gdybym nie była zdenerwowana przypomniałabym sobie jak zejść stamtąd nad Lac Glace, ale ponieważ nie umiałam tego natychmiast pokazać, pomysł padł jako podejrzany. Podejrzane były też dwa znalezione przeze mnie namiotowe miejsca (sypiałam na gorszych). Jacek niemal rozbił namiot na śniegu (chociaż jeszcze nawet nie było czwartej), kiedy z tyłu nadszedł starszy pan. Siwy, brodaty, lekko zgarbiony. Usiadł koło mnie żeby chwilkę odsapnąć, był Amerykaninem, więc mogliśmy pogadać. Pokazałam mu jak dalej biegnie szlak, i że kolejny śnieg można obejść. Trochę się o niego nawet bałam. Szedł bardzo wolno, ale okazał się zaskakująco skuteczny. Dogoniliśmy go na przełęczy z pluwiometrem. Nie potrzebował wsparcia, szukał skrótu (i znalazł coś co wyprowadziło go na manowce), widzieliśmy potem jak schodzi do naszej trasy. Byłam mu wdzięczna, gdyby nie żywy przykład, że się da, wsparty tekstem z jego przewodnika (do Portillon mniej niż 2 godziny), czekałby nas niewygodny biwak na dużej wysokości. Zamiast tego zjedliśmy pyszną kolację – mnóstwo jedzenia ugotowanego specjalnie dla nas, bo przyszliśmy po czasie. Pan prowadzący Portillon mnie poznał (tak, to ten sam z Wędrówek Pirenejskich). Kiedy się widzieliśmy ostatnio miałam ciemne włosy, on miał włosy… czas leci, a to schronisko utrzymuje swój przyjazny styl. Z przyjemnością zanocowałam na oddanym do naszej dyspozycji stryszku. Amerykanin też dotarł i rozbił sobie namiot gdzieś blisko.
PS: Trudność tego osławionego odcinka nie polega na ekspozycji (jak np na naszej Orlej Perci). To po prostu kontakt z wysokogórskim terenem. Dużo podejść na prawie 3000 m, wielkie i luźne skalne bloki, brak oznakowania i ścieżki, słońce, przed którym nie da się ukryć. Jesienią kiedy spada pierwszy śnieg trawers z przełęczy pod pluwiometrem do Portillon jest nieprzyjemny i wymaga pełnego skupienia- można nie tyle spaść gdzieś daleko co ześliznąć się w skalną dziurę czy zjechać z bloku lub płyty. Jeśli jest więcej śniegu trudności pojawią się już wcześniej- nie wiem czy chciałabym trawersować jezioro Caillaouas, kiedy śnieg całkiem wyrówna ścieżkę.
PS2: Z miejsca gdzie utknęliśmy można przejść do Hiszpanii przez Port Oo, ale to trudniejsze niż trasa do Portillon- jeszcze bardziej ruchliwie i stromo niż na kawałku zakończonym zjazdem, plus odrobina ręcznej roboty na zejściu- korzyść taka, że po drugiej stronie jest trawa, i większa szansa żeby rozbić namiot. No i widoki- fantastyczna, ostra grań- jak grzbiet smoka.