To nie był fascynujący dzień, niewiele przeszłam, mało widziałam, ale i tak cieszyłam się, że jestem w górach. Narysowany na mojej mapie szlak okazał się w całości drogą prawdopodobnie wykutą kiedyś z powodu kopalń, a teraz ułatwiającą dostęp na hale farmerom. Pomimo deszczu, pomimo zimy na kamienistych, ociekających stokach pasły się stada koni, owiec i kóz. Wielkie i strzeżone przez psy. Pierwszemu, przez które musiałam się przebić towarzyszyła piękna biała suka z czarną plamą na oku. Poruszała się zwinnie, miękko jak kot (czy raczej zważywszy na jej rozmiary pantera). Nie warczała, nie okazywała strachu. Podeszła do mnie pewnie, spokojnie i powiedziała (po psiemu) coś co słyszy się na granicach- dzień dobry, poproszę do rutynowej kontroli, dziękuję, wszystko w porządku, proszę iść… I jeszcze do owiec- Uwaga idzie- przejście proszę! Myślałam, że pójdzie za mną, ale położyła się tylko na deszczu i patrzyła jak się oddalam. Owce rozbiegały się na obie strony posłusznie, a jeśli któraś się zagapiła, czy zawahała suka szczekała. Informacyjnie, dla porządku, bez złości. Miałam ochotę spytać czy mogę fotografować, ale się nie odważyłam. Budziła ogromny respekt.
Dalej trafiłam na kozy i dwa tchórzliwe, złośliwe psy.- Spadaj, uciekaj, jesteś tu obca- ujadały obnażając kły, jeżąc karki. Zdezorientowane kozy tłoczyły się w śniegowym błocie. Ja też nie wiedziałam jak przejść. Wszystko co robiłam, co mogłam zrobić zapewne zostałoby wykorzystane przeciwko mnie. Psów nie interesowały moje cele, ani cele powierzonych ich opiece kóz (które szły się napić). Nie miały autorytetu, koncepcji. Tylko władzę. Odetchnęłam z ulgą kiedy w końcu udało mi się przecisnąć bokiem. Z mgły za moimi placami jeszcze długo dolatywało -„spieprzaj dziadu…” dowód słabości, wiedziałam to, ale teraz w połączeniu z uzbrojeniem, z niemożliwością ucieczki, brakiem kontroli (tu, wysoko nie było nawet telefonicznej sieci), wydawało mi się to realną groźbą. Cieszyłam się, że idę w górę, w nieużyteczny dla stad i dla psów śnieg.
Też zresztą sprawił mi niespodziankę. Był inny niż ten w znanych mi górach. Tworzył wielkie, ciężkie zaspy, nawet kilkumetrowe. Padało przez cały zeszły tydzień. Droga, tak przecież bezpieczna została już zasypana, ze stromych skał spadły lawiny, pewnie leciały regularnie po każdym opadzie. Otoczenie poryte kopalnianymi drogami też wyglądało nieprzyjaźnie, groźnie. Przejaśniło się tylko na chwilkę, niewystarczająco żeby cokolwiek widzieć, ale ucieszyłam się tęczą, światłem. Potem znów mżawka, znów deszcz. Zdążyłam się już schować w schronisku, nawet znaleźć źródełko zasilające zamarznięty już zbiornik na wodę. Do zmierzchu siedziałam w ładnej jadalni czytając wszystkie zostawione tam latem gazety. W jednej odkryłam przydatną mapkę-schemat znakowanych szlaków. Myślałam, że później dokupię do niej coś bardziej szczegółowego, ale nie udało mi się. Żałowałam, że jej nie wyrwałam, nie zabrałam, z drugiej strony przecież nie była moja. Zrobiłam tylko zdjęcie i potem wielokrotnie przewijałam wszystkie (myśląc, że marnuję baterie), próbując odnaleźć jakiś istniejący chyba tylko na tej mapce szlak.
Spało mi się w tym schronisku świetnie. Martwił mnie wyłącznie brak raków. Zasypane, wypełnione śniegiem ścieżki stają się nieprzechodnie kiedy zmarzną na kość.