Miałam szczęście. Wróciła piękna pogoda! Na dalekich Apeninach leżał świeży śnieg, ale Apuane były tylko mokre. Wyruszyłam z Freo wcześnie zaopatrzona w mnóstwo dobrych rad.
Minęłam grotę Tana de Uomo Salvatico, dom ducha czy stwora, który według legend nauczył ludzi rozpalać ogień, ale potem się nimi rozczarował i uciekł. Do groty- tak naprawdę raczej jaskini wpadała całkiem spora rzeczka. Być może tylko teraz, po deszczu. Dalej długo szlam przez bukowy las chcąc zobaczyć opuszczoną wieś -Puntato. Od czasów trekkingu Stefano sporo się w tym miejscu zmieniło. Dom, w którym kiedyś można było nocować mocno się zapadł. Dwa inne i kościół zamknięto, ale naprawiono. Na zarośniętych zrudziałą trawą tarasowych pólkach pasło się stado koni. Bardzo ciekawskich. Usiadłam i zrobiłam herbatę. Było ciepło, spokojnie, sielsko. Potem już gorzej, bo przyszła grupka ludzi. Nic dziwnego, była niedziela. Do południa widziałam jeszcze jedną parę i na tym koniec. Apuane zapełniają się tylko w weekendy. W tygodniu zamyka się schroniska i drogi. To czas kamieniołomów, ale o tym dowiedziałam się później. Tego dnia, spokojnie szłam ciągiem leśnych ścieżek opisanych mi ze szczegółami przez Stefano (po włosku, ale przetłumaczył to Aleksander). Doszłam tak na wzniesienie skąd ścieżka opadała do szosy.
Wyjrzałam ciekawa jaki stamtąd widok i aż mnie zamurowało. Cała dolina była poryta przez kopalnie! W zboczach powyżerano wielkie dziury. Góry przecinały gruntowe drogi, na stokach stały jakieś pokopalniane rudery, spychacze, resztki maszyn… Wszystko to w jaskrawym białym kolorze- takie są tutejsze marmury. Gdybym trzymała się planu Stefano powinnam była zejść i pójść do Arni szosą, wśród całego tego bałaganu. Zdecydowałam się trochę nadłożyć i wrócić do namalowanego na mapie szlaku. Widać jednak był w nim jakiś cel. Przeszłam kawałek asfaltem, w przeciwną niż obiecałam stronę. Potem długo wlokłam się nieznakowaną ścieżką przez las, coraz wyżej i wyżej. Troszkę mnie to podejście przerosło, jakoś nie wypatrzyłam go wcześniej na mapie. Czas mi uciekał. Pogoda zaczęła się psuć, a wokół robiło się coraz ciemniej. Znaki pojawiły się dopiero na drodze, a zaraz za nimi zakaz wchodzenia. Przelazłam przez ogromny szlaban i aż do nocy szłam białą, wysypaną pokruszonym marmurem szutrówką patrząc jak chmury kłębią się na pokaleczonych górach. Szlak trawersuje zbocze Monte Altissimo, z którego prawie nic nie zostało. Ogryzek góry. Raz musiałam przejść przez tunel, poza tym nie działo się nic. Co jakiś czas mijałam opuszczony budynek, w niektórych można by rozbić namiot (ale nie koniecznie mój). Wszystko wokół było rozkopane. Wielkie 40-to 50-cio metrowe ściany pięknego żyłkowanego kamienia wycięte równiutko z gór. Niezwykłe, ale smutne. Jak kości czy szkielet. Droga opadła w końcu i daleko w deszczu pojawiło się jakieś światełko. Słusznie rozpoznałam restaurację. Ktoś w niej był. Drzwi zamykała krata, ale kiedy zawołałam wyjrzał jakiś facet. Spytałam którędy do Puliti. Machnął ręką w las, ale potem powiedział, że lepiej iść szosą. Znów pomyślałam, że mogę gdzieś rozbić namiot. Padało, była czarna noc. Tylko ten człowiek z łazienką i ta butelka wody… Intrygujące, bo po co woda? Czy ta łazienka to samotna sławojka? Albo może woda jest zakręcona?
Myśląc o wodzie, której mi brakowało (zabawne, bo już od dawna padał deszcz) spróbowałam wyszukać jakąś drogę w ciemnym lesie. Poszłam kawałek, znów kawałek zgubiłam, kolejna próba, kolejny powrót, kilkaset metrów do przodu i kolejny krok w tył. Po kilkudziesięciu minutach poddałam się. Znów minęłam restaurację, wyszłam na szosę. Nie było jak obejrzeć mapy, ale do Arni nie mogło być bardzo daleko, a stamtąd podobno już tylko 20 minut. Pod górę. Szłam tą szosą jakoś wyjątkowo długo. Potem drogę przegrodził mi tunel. Co zrobić, zapaliłam latarkę i wlazłam. Stary, wilgotny, ciemny. Straszny. Potem zakręt i jakiś oświetlony dom. Myśląc, że to może Arni zajrzałam na podjazd. Za wielkim oknem siedziała starsza pani w odświętnej czerwonej sukience. Bardzo uprzejmie (i bardzo po włosku) wyjaśniła mi, że to jeszcze nie tu. Kiedy w końcu zobaczyłam światła wsi byłam już mokra i bardzo zmęczona. Dopiero siódma, ale zimą zawsze mam wrażenie, że to już noc. Teraz zostało mi tylko znaleźć schronisko. Pomyślałam, że spytam w kościele. Był zamknięty. Niedziela po włosku… Minęłam zaparkowane pod nim drogie samochody i na szczęście po drugiej stronie rzeki wypatrzyłam znak- Puliti i strzałkę. Znów trochę kluczyłam, potem wyszłam na wyraźną ścieżkę. Kilkanaście (może mniej) minut przez las… Potem światło. Łazienka? -pomyślałam w pierwszej chwili, ale szybko zorientowałam się, że nie może być aż taka duża. Za oknem w ładnej, ciepłej jadalni siedziało dwóch ekscentrycznie wyglądających panów. Zapukałam w szybę. Jeden wstał. Zachrobotały otwierane drzwi. Puliti było otwarte!
-miałeś mi zostawić łazienkę?- zapytałam prawie rozczarowana (a gdzie moja butelka wody!)
-hmm- przyszedł do mnie kolega i tak jakoś wyszło- usłyszałam, od razu wiedząc, że facet z którym rozmawiam to swój gość.
-Marco, Mario, a ty jak?
-a ja Kasia
-jadasz resztki?
-muszę się napić- sięgnęłam po wodę i dopiero po chwili przysiadłam się do nich żeby zjeść- co macie? jest bezglutenowe?
-risotto- Marco wyglądał na zakłopotanego
-ok- zgarnęłam sobie na talerz trochę jedzenia
-Wcinaj wszystko.
Była tego jedna trzecia gara. Chyba się jednak przygotowali na moje przyjście- jest jeszcze kiełbaska- podzieliłam ją sprawiedliwie na trzy. Mario wrócił z jakimiś innymi rzeczami. Konfitura, czekoladka, nalewka, na stół poszły jeszcze wiśnie w kompocie, owoce. Mario rozkręcił się i zaczął mówić po polsku (trzy słowa na krzyż, ale z sensem). Od Doliny Kościeliskiej doszliśmy do moich ulubionych kanionów (panowie byli na jakimś tutejszym właśnie tego dnia). I tu niespodzianka Marco okazał się jednym z odkrywców Grotta Donnini- najpiękniejszego kanionu jaki znam- perełki z Sardynii. To on pierwszy opisał tę jaskinię jako kanion doprowadzając zejście aż do Goroppu. Nic dziwnego, że Sardynię odkryli Toskańczycy-pomyślałam- mają ja naprawdę blisko. Wyciągnęłam aparat żeby sfotografować sławnego człowieka.
-Czterdzieści lat historii speleologii w Toskanii- powiedział Marco obejmując ramieniem Mario- i to jest na ostatnim zdjęciu.
Spaliśmy wszyscy w dużej zbiorówce. Deszczyk przerodził się w porządny deszcz. Prognoza pogody była paskudna.
-Muszę zejść rano, ale Mario zostanie, jak chcesz. Jak wolisz zostań, albo jak chcesz to idź, a jak byś chciała to Mario cię podwiezie na przełęcz… Nie wiedziałam co na pewno chcę, ale najwyraźniej nikomu to nie szkodziło. Zjedliśmy jeszcze razem śniadanie. Marco znalazł dla mnie dietetyczne suchary, grzał piec, pachniała świeżo zaparzona kawa, a w parapety stukał gęsty deszcz. Wcale mi nie było żal tej tajemniczej, otwartej łazienki, chociaż jak się dowiedziałam później byłaby na nocleg całkiem niezła. Chyba nie chciałoby mi się rozbijać namiotu nocą. Sypiałam już w mniej stosownych miejscach…