Apuane cz3- moja Sylwesterowa Noc

Wstałam przed świtem i przed myśliwymi. Kiedy niebo zaróżowiło się mocno na wschodzie schodziłam już coraz wyraźniejszą ścieżką do Casoli. Po drodze spotkałam dwóch uzbrojonych po zęby, zasapanych panów biegnących co sił w nogach w kierunku zebranych w górach od wczoraj kolegów. Szykowała się chyba wielka noworoczna impreza. Poza nimi Casoli było całkiem puste. Cichutko przeszłam ciągiem kamiennych uliczek obstawionych szpalerem krasnoludków. Niżej na dole mignął mi jakiś pan, a wraz z nim torba z bułką! Najwyraźniej w tej wsi był sklep. Znalazłam go bez problemów. Był w barze. Można w nim kupić kilka najpotrzebniejszych rzeczy, ja wybrałam kawałek sera i masło. Wypiłam jeszcze cappucino podane przez parę staruszków. Lubię takie malutkie bary.

Kawałek dalej znalazłam sklep z warzywami, a tuż za nim interesujący mnie znak. Znów biało czerwony. Szlak oznakowany jako 112 poprowadził mnie szosą, potem dróżką, wyżej ścieżkami przez gęste lasy na Col di Pardini. Stamtąd halami przez łagodne zbocza porośnięte podobną do kolcolistu rośliną, która o dziwo akurat kwitła. Pogoda nie była już tak piękna jak wczoraj, ale nie miałam na co narzekać, chyba że na mgłę gromadzącą się ponad graniami, która zabrała dalekie widoki. Góry wydawały się tam bardzo spokojne. Zrudziałe zbocza, na których co jakiś czas widziałam jakiś stary dom. Czasem słyszałam szczekanie psa, widziałam ślady konia. Ludzi nie było, ale prowadziły mnie doskonale poustawiane znaki. Tu już nie było mowy o błądzeniu. Idąc za drogowskazem dotarłam do pierwszego na mojej drodze schroniska. Było prywatne. Rifugio Matanna- to raczej gospodarstwo agroturystyczne z restauracją (stylowo wiejską) i sklepikiem z własnej produkcji serem i salami. Mili ludzie. Świąteczna atmosfera. Ser okazał się doskonały salami, które wybrałam rozmawiając po angielsku z bardzo dumną ze swojej znajomości języków dziewczynką okazało się zupełnie surowe. Nie znam się na włoskich wędlinach… może było do gotowania?  Całkiem nieźle smakowało w zupie.

Dziewczynka pokazała mi też dalszą drogę. Wyłażąc na potwornie śliskie, rozdeptane przez konie błotniste zbocze nie spodziewałam się co mnie czeka po drugiej stronie. Spokojne dotąd góry urwały się, na wprost mnie sterczała wielka skalna maczuga, o którą czesały się niskie chmury. Widok podziwiało kilkoro ludzi, pewnie gości schroniska. Stroma ścieżka obeszła pięknie urwiste skały (jest na nich via ferrata) i przez las doszła do Rifugio Forte del Marmi. Dużego klubowego schroniska, które słychać było już z bardzo daleka i gdzie musiał panować straszny tłok. Była dopiero czwarta. Jakoś nie miałam ochoty na wielką włoskojęzyczną imprezę, na której nikogo bym nie znała. Pogadałam chwilkę z miłymi ludźmi z obsługi i postanowiłam rozbić namiot przy odległym o jakąś godzinę drogi źródle. Włosi proponowali wprawdzie żeby postawić go tuż przy schronisku, albo kawałek dalej (gdzie też jest woda), ale udało mi się jeszcze obejść grzbiet i dojść tam, gdzie zaplanowałam. Na wprost mnie piętrzyły się piękne góry, z których w międzyczasie wyparowała mgła. Nie umiałam ich wtedy rozpoznać, były nowe, jeszcze nienazwane i przez to o wiele bardziej kuszące. Idąc wysoko położoną dróżką widziałam jak oświetla je ostatni słoneczny blask, a potem nachodzi na nie zmrok. Źródło znalazłam już nocą. Wyciekało z małego domku, szybko rosnąc do sporego strumyka. Miejsca na namiot nie było tam wcale. Możliwe, że mogłam postawić go na ścieżce (nie spodziewałam się tu ludzi w sylwestrową noc), ale pomyślałam, że chodzą tędy też zwierzęta. Ostatecznie położyłam się w moim biwakowym worku w małej murowanej kapliczce rozwieszając wilgotny po poprzedniej nocy namiot jak zasłonę. Nastawiłam budzik na 23.30, a potem długo obserwowałam jak w dolinach strzelają w niebo serie fajerwerków. Odpalało je i Cardoso, i Pruno, i wysoko położone pojedyncze domki w lasach. Za moimi plecami zza skalnej maczugi grzmiała kanonada schroniska Forte del Marmi, a za granią błyskało schronisko Rossi. Kiedy huki ustały na chwilkę odezwały się puchacze i sowy wybudzone z nocnego snu. Uhu… Uhu… Skały odbijały echo tak, że wydawało się, że dźwięki ani na chwilę nie milkną. Po przerwie znów zahuczały fajerwerki.  Jakiś kruk nie wytrzymał i wygłosił dłuższą tyradę przypominającą pogląd na te sprawy mojego psa. -Co za brak wychowania! Kra kra. Co za prostactwo! Kra… Kto widział taki brak szacunku! Krra… Z daleka, falami nadlatywało ujadanie zdenerwowanych psów.

Mój noworoczny toast wypiłam wodą. Źródło może też chcąc się włączyć w ten hałas wydało z siebie serię jęków przypominającą dalekie wycie wilków. Przez chwilkę nawet się na to nabrałam… To był chyba najpiękniejszy Sylwester w moim życiu. Naprawdę bardzo mi się podobał.

 

Share

Aiguestortes i Estany de Saint Maurici listopad15 cz3

Rano okazało się, że nasze poobijane kolana popuchły. Ruszaliśmy się jak muchy w smole, albo jak para dziadków. Skrótu widocznego na jednej z map oczywiście nie było. Znaleźliśmy za to trawers prowadzący do drugiej, na mapie też kropkowanej ścieżki przekraczającej Sierra de Tumeneja kolejną przełęczą, troszkę bardziej na wschód. Było sporo znaków, ale też mnóstwo lodu. Nieszczęśliwie wyjechałam na jakiejś trawce i bardzo mocno się uderzyłam w łokieć.  Trafiłam nim w kamień. Boli mnie do tej pory, a już minął miesiąc. Możliwe, że był lekko złamany, ale wtedy schodząc po oblodzonych trawkach do podchodzącej od Restanca ścieżki uznałam, że lepiej tego łokcia nie oglądać.  Co by to w sumie zmieniło. Mogłam nim ruszać i to wystarczyło.

Podejście było świetnie oznakowane (kopczykami). Początkowo szliśmy po trawkach wyżej pojawiły się znajome oblodzone bloki i cienki dziurawy śnieg. Przełącz była goła, a zejście trawiaste, upiornie strome i nieokopczykowane. Troszkę kluczyliśmy, ale udało nam się dobrze zejść. Obeszliśmy wysuszony kociołek (może latem stawek), i znów znaleźliśmy kopczyki. Prowadziły pięknie, trawersem dużego jeziora lądując potem na morenie dzielącej dwa stawy. Zeszliśmy nad mniejszy z nich, zjedliśmy i w tym czasie, wcale nie takim długim słoneczna pogoda zmieniła się w bury, wietrzny dzień. Kolory znikły, góry zszarzały. Nie poprawiło się już aż do wieczora. Przed czwartą doczłapaliśmy do schroniska Ventosa Cavell i uznaliśmy, że warto tam zostać. Na przyszły dzień Edward przepowiedział nam załamanie pogody. Wprawdzie nic na to nie wskazywało, chmury były bure i cienkie, wieczorem przerzedziły się nawet i czasem wyglądał zza nich księżyc, ale w Pirenejach pogoda potrafi się zmienić w godzinę, więc woleliśmy schronisko niż namiot.

Ventosa Cavell ma dobrą, ciepłą salę zimową. Niedawno gruntownie odnowioną. Drewniane łóżka, nowe materace, do tego byliśmy sami. Pamiętam, że kilka lat temu w październiku ta  sala była tak zapchana, że w powietrzu można było powiesić siekierę (nie ma tam wentylacji), a ściany aż drżały od chrapania. W sumie nie ma to jak listopad…

Rano okazało się, że jednak nie. Spadł śnieg. Wyła wichura. Zejście do Caldes de Boi zajęło nam cały dzień. Nie dlatego, że na szlaku jest tam coś trudnego, tylko niewiele widzieliśmy, ślizgaliśmy się po zalodzonych szkierach, kluczyliśmy szukając kopczyków czy kołków. Od Estany Cavalliers można by wprawdzie iść drogą, ale szybko nas to znudziło i znów wyszliśmy na szlak. Przysypane śniegiem błoto nie było szybkie. W Caldes wszystko już pozamykano. Schroniliśmy się na chwilkę pod daszkiem jakiegoś hotelu, żeby się czegoś napić i zjeść, a potem długo szliśmy szosą. Głupio, bo po drugiej stronie rzeki jest szlak. Jose storpedował mój pomysł powrotu do samochodu górą. Było mi tej zimowej drogi bardzo żal. Kilka km niżej złapaliśmy stopa. Dojechaliśmy do głównej drogi, znów ktoś nas podrzucił kawałek do dużej wsi. Rozkłady jazdy autobusów pourywano. Ktoś coś wspominał, że jest coś o piątej, potem powiedział,  że jednak nie… Odeszłam kawałek, żeby sfotografować góry. Wcale nie cały czas zakryte mgłą. Śnieżną zadymkę rozjaśniło piękne pomarańczowe światło. Zdążyłam je złapać tylko dwa razy. Jose krzyknął „autobus”! i ruszyliśmy biegiem w dół na opuszczony beztrosko przystanek. Kierowca zdążył już ruszyć, ale się dla nas uprzejmie zatrzymał. Wrzuciliśmy plecaki do bagażu. -Dwa do Espital de la Vielha -poprosiłam kalecząc hiszpański. -Nic z tego- usłyszałam- To pośpieszny, ja tam wcale nie staję…

Przez pół godziny siedząc tuż obok kierowcy zastanawialiśmy się co by tu zrobić. Kierowca stanowczo odmówił zatrzymania się. Podobno nie było już autobusu w dół. -To może zostańmy w Vielha i wrócimy sobie górą przez port de la Vielha -deliberował Jose z coraz mniejszą nadzieją.- Chyba lepiej piechotą tunelem- myślałam patrząc jak narasta wiatr. Dolina Barrabes zwężała się. Nad szosą przelatywały tumany śniegu, autobusem targały huragan. Dziwiłam się, że kierowca wciąż jedzie. Chwilami nic nie widzieliśmy, droga była już całkiem biała. -O to dolina Salenques… dolina Bessiberri gadaliśmy chyba do siebie widząc jak nam to wszystko umyka- to chyba tu – jęknął Jose- widzisz samochód? Nic nie widziałam. -Ukradli go- odparowałam zła. -Przecież nie było nas od kilku dni… -wysiadać- nie wytrzymał tego kierowca. Drzwi otworzyły się , do środka wpadł gęsty śnieg. Wyskoczyliśmy, wyrwaliśmy plecaki z bagażnika. Gracias, Gracias! krzyczeliśmy do wichury i zadymy. Przez szybę ktoś pokiwał głową. Banda frajerów…Z tym mogliśmy się w każdej chwili zgodzić. Kiedy tylko odjechał autobus, troszkę nas zasłaniający przed dujawicą odkryliśmy, że nie ustoimy na nogach. Próbowałam złapać latarnię, ale nie trafiłam, jakoś ta latarnia była szybsza. Jose chwycił się oburącz barierki i przejechał tak kilkanaście metrów jak pociąg. Ja przeskoczyłam na drugą stronę widząc nadjeżdżającą ciężarówkę. Za szosą wbiłam się w zaspę, ale przynajmniej nic mnie nie odrywało od ziemi. Nie wiem kiedy zrobiło się ciemno. Kilkaset metrów, które dzieliło nas od samochodu zajęło nam chyba z godzinę. Znaleźliśmy go oczywiście. Odkopaliśmy i póki jeszcze się dało opuściliśmy coraz głębiej zasypany parking… ale o tym następnym razem.

Teraz znikam. Bawcie się dobrze w Sylwestra i Szczęśliwego Nowego Roku!

pa:)

Share
Translate »