Wstałam przed świtem i przed myśliwymi. Kiedy niebo zaróżowiło się mocno na wschodzie schodziłam już coraz wyraźniejszą ścieżką do Casoli. Po drodze spotkałam dwóch uzbrojonych po zęby, zasapanych panów biegnących co sił w nogach w kierunku zebranych w górach od wczoraj kolegów. Szykowała się chyba wielka noworoczna impreza. Poza nimi Casoli było całkiem puste. Cichutko przeszłam ciągiem kamiennych uliczek obstawionych szpalerem krasnoludków. Niżej na dole mignął mi jakiś pan, a wraz z nim torba z bułką! Najwyraźniej w tej wsi był sklep. Znalazłam go bez problemów. Był w barze. Można w nim kupić kilka najpotrzebniejszych rzeczy, ja wybrałam kawałek sera i masło. Wypiłam jeszcze cappucino podane przez parę staruszków. Lubię takie malutkie bary.
Kawałek dalej znalazłam sklep z warzywami, a tuż za nim interesujący mnie znak. Znów biało czerwony. Szlak oznakowany jako 112 poprowadził mnie szosą, potem dróżką, wyżej ścieżkami przez gęste lasy na Col di Pardini. Stamtąd halami przez łagodne zbocza porośnięte podobną do kolcolistu rośliną, która o dziwo akurat kwitła. Pogoda nie była już tak piękna jak wczoraj, ale nie miałam na co narzekać, chyba że na mgłę gromadzącą się ponad graniami, która zabrała dalekie widoki. Góry wydawały się tam bardzo spokojne. Zrudziałe zbocza, na których co jakiś czas widziałam jakiś stary dom. Czasem słyszałam szczekanie psa, widziałam ślady konia. Ludzi nie było, ale prowadziły mnie doskonale poustawiane znaki. Tu już nie było mowy o błądzeniu. Idąc za drogowskazem dotarłam do pierwszego na mojej drodze schroniska. Było prywatne. Rifugio Matanna- to raczej gospodarstwo agroturystyczne z restauracją (stylowo wiejską) i sklepikiem z własnej produkcji serem i salami. Mili ludzie. Świąteczna atmosfera. Ser okazał się doskonały salami, które wybrałam rozmawiając po angielsku z bardzo dumną ze swojej znajomości języków dziewczynką okazało się zupełnie surowe. Nie znam się na włoskich wędlinach… może było do gotowania? Całkiem nieźle smakowało w zupie.
Dziewczynka pokazała mi też dalszą drogę. Wyłażąc na potwornie śliskie, rozdeptane przez konie błotniste zbocze nie spodziewałam się co mnie czeka po drugiej stronie. Spokojne dotąd góry urwały się, na wprost mnie sterczała wielka skalna maczuga, o którą czesały się niskie chmury. Widok podziwiało kilkoro ludzi, pewnie gości schroniska. Stroma ścieżka obeszła pięknie urwiste skały (jest na nich via ferrata) i przez las doszła do Rifugio Forte del Marmi. Dużego klubowego schroniska, które słychać było już z bardzo daleka i gdzie musiał panować straszny tłok. Była dopiero czwarta. Jakoś nie miałam ochoty na wielką włoskojęzyczną imprezę, na której nikogo bym nie znała. Pogadałam chwilkę z miłymi ludźmi z obsługi i postanowiłam rozbić namiot przy odległym o jakąś godzinę drogi źródle. Włosi proponowali wprawdzie żeby postawić go tuż przy schronisku, albo kawałek dalej (gdzie też jest woda), ale udało mi się jeszcze obejść grzbiet i dojść tam, gdzie zaplanowałam. Na wprost mnie piętrzyły się piękne góry, z których w międzyczasie wyparowała mgła. Nie umiałam ich wtedy rozpoznać, były nowe, jeszcze nienazwane i przez to o wiele bardziej kuszące. Idąc wysoko położoną dróżką widziałam jak oświetla je ostatni słoneczny blask, a potem nachodzi na nie zmrok. Źródło znalazłam już nocą. Wyciekało z małego domku, szybko rosnąc do sporego strumyka. Miejsca na namiot nie było tam wcale. Możliwe, że mogłam postawić go na ścieżce (nie spodziewałam się tu ludzi w sylwestrową noc), ale pomyślałam, że chodzą tędy też zwierzęta. Ostatecznie położyłam się w moim biwakowym worku w małej murowanej kapliczce rozwieszając wilgotny po poprzedniej nocy namiot jak zasłonę. Nastawiłam budzik na 23.30, a potem długo obserwowałam jak w dolinach strzelają w niebo serie fajerwerków. Odpalało je i Cardoso, i Pruno, i wysoko położone pojedyncze domki w lasach. Za moimi plecami zza skalnej maczugi grzmiała kanonada schroniska Forte del Marmi, a za granią błyskało schronisko Rossi. Kiedy huki ustały na chwilkę odezwały się puchacze i sowy wybudzone z nocnego snu. Uhu… Uhu… Skały odbijały echo tak, że wydawało się, że dźwięki ani na chwilę nie milkną. Po przerwie znów zahuczały fajerwerki. Jakiś kruk nie wytrzymał i wygłosił dłuższą tyradę przypominającą pogląd na te sprawy mojego psa. -Co za brak wychowania! Kra kra. Co za prostactwo! Kra… Kto widział taki brak szacunku! Krra… Z daleka, falami nadlatywało ujadanie zdenerwowanych psów.
Mój noworoczny toast wypiłam wodą. Źródło może też chcąc się włączyć w ten hałas wydało z siebie serię jęków przypominającą dalekie wycie wilków. Przez chwilkę nawet się na to nabrałam… To był chyba najpiękniejszy Sylwester w moim życiu. Naprawdę bardzo mi się podobał.