Niebo pochmurne . Poprzedniego dnia rozwiewało się nie raz, uwierzyłam, że się poprawi. W górę, wzdłuż potoku wspinała się jakaś ścieżka. Owcza jak później odkryłam. Zwierzaki wdrapywały się na pięterko doliny, ostatnie zielone miejsce i tam rozłaziły lub zawracały. Wyszłam w kamienie, goły grunt. Chmur przybywało, opadały, były coraz bliżej. Zanim straciłam widoczność obejrzałam czoło spękanego lodowca i odkryłam, że poszłam źle. Za bardzo na północ. Próbowałam to nadrobić na różne sposoby i dopiero po dłuższym czasie zrozumiałam jak biegnie szlak. Wspinał się zboczem, które już minęłam. Ośnieżonym zakończonym nawisem. Tamtędy nie wejdę… Poczekałam na rozjaśnienie, w wieńcu skał, który spinał grań znalazłam szczerbę, coś jakby żlebik. Podeszłam. Krucho i stromo. Glina namokła od roztopów. Mokra mgła. Zbyt niebezpiecznie. Zawróciłam, zeszłam z 50 metrów, przeszłam fragment trawersem. Chmury znów się na moment przerwały. Z tej strony szczerba wyglądała lepiej. Wróciłam. Wdrapałam się. Szczelina wyprowadzała na gliniaste zbocze wypłaszczające się kilkaset metrów dalej. Nie wiedziałam jak daleko się ciągnie, mgła zbyt gęsta, ale przez moment zobaczyłam grań- jeden z wariantów szlaku. Wystraszył mnie. Pasy śniegu. Grzbiet, początkowo szeroki, dalej zębaty, jak ogon smoka. Nawisy. Nie byłam pewna, przejaśnienie było zbyt krótkie. Więc w drugą stronę…tylko gdzie? Grzbiet szeroki, ośnieżony, uskok nad nim drugi grzbiet. Dalej do góry w chmury, które już się nie rozwiewały. Też nie. Włączyłam telefon, tak dla bezpieczeństwa. Przyszedł sms od Wieśka.- Dojechałaś już?- schodzę nieznanym lodowcem. Trzymaj kciuki żeby nie miał szczelin- odpisałam i zeszłam. Większość oczywiście widziałam. Śnieg nie był nigdzie bardzo stromy. Asysta Wieśka, doświadczonego wędrowca, miłośnika Islandii spadła mi jak z nieba. Wprawdzie sieć pojawiała się często, prawie na każdej górce, ale internet (a z nim prognozy pogody już nie). Sygnał był na to zbyt słaby. Poza tym, podwożący mnie facet miał rację. To niebezpieczne, bezludne miejsca. Dobrze, że ktoś wiedział gdzie jestem.
Halsjokull opadł do Halsdalur. Daleko na stoku rysowała się jakby ścieżka, widziałam też coś na mapie. Szłam początkowo dnem dolinki, po skałach, potem trawersem po zboczu- głupio. Było zbyt stromo, zbyt dużo wyrytych przez strumienie rynien. W jednej obsunęłam się i stłukłam kolano. Owce sobie w tym terenie radziły, widziałam je nad sobą i pod sobą, ale nie wydeptały tu ścieżek. Wyjątek stanowił fragment, który widziałam z lodowca. Niepołączona z innymi dróżkami owcza łączka. Dobrze zrobiłam trzymając się prawego stoku. Na lewo rzeka wyrwała kawał ściany. Trudno byłoby tamtędy przejść. Widziałam to z góry z zielonego balkonu. Przenocowałam tam. Był płaski fragment i rzeczka, były wspaniałe widoki. Kamieniste zbocze zmęczyło mnie. Poszłabym spać od razu, ale słońce zaszło wyjątkowo jaskrawo. Niebo nie bladło chyba przez całą noc. Poranek pochmurny. Starałam się iść ścieżką chociaż skręcała mocno na wschód. Byłam ciekawa jak wygląda z bliska moja grań. Nie zobaczyłam całej, znów fragmenty. Wydawały się nieprzystępne i strome. Miałam do pokonania ponad 1000 metrów w dół. Zajęło mi to czas do popołudnia. W międzyczasie zgubiłam ścieżkę, znalazłam inną, potem kolejną. Wyszłam na szosę przy farmie Krossar. Świeciło słońce. Latały morskie ptaki. Ruszyłam w stronę Dalviku i po kilku kilometrach zabrała mnie para, którą pamiętałam z samolotu. Mieszkali na wyspie Hrisey, jechali na basen.
Dalvik pachniał rybami. Sklep duży, z toaletą, stolikami, bezpłatną kawą. Zjadłam tam i naładowałam baterie. Schowałam mapę Trollaskaga No3 i wyjęłam dwójkę. Na trójce zostało sporo niezbadanych ścieżek, ale wszystkie bez wyjątku były trudne. Wymagały idealnej pogody. Odłożyłam je na nieokreślone później.