Nasi współspacze nie czuli się zobowiązani być cicho, pewnie w rewanżu za nocne hałasy. Słyszałam jak wstaje Wielka Stopa. Jak opowiada coś po fińsku parze z psem. Byłam strasznie ciekawa jak wygląda, nocą rzuciłam tylko okiem na pryczę gdzie spał. Zasypaną mnóstwem gadżetów. Liofile, bezlusterkowiec, szczelne woreczki. Duży statyw. Ciężkie spodnie ze skórzanym paskiem, które musiałam przełożyć żeby zrobić sobie miejsce na pryczy. Kalosze na wibramie. Rano spojrzałam tylko jednym okiem. Wysoki, chudy starszy pan, w grubych okularach. Został po nim długi wpis po fińsku podpisany imieniem i nazwiskiem, tak niewyraźnie, że nie odczytałam liter. Kiedy się znów obudziłam byliśmy sami. Nieśpiesznie poprzewieszaliśmy mokre rzeczy. Kiedy panowie się zbierali poszłam sfotografować jezioro. W spokojnej wodzie rysował się zarys podwodnej grobli- wygięte na wschód długie i wąskie „U”. Tak oddalone od brzegu, że za nic byśmy na to nie wpadli.
Kiedy jedliśmy wróciła para z psem. Opowiedzieliśmy o wczorajszych tarapatach i nagle zrobili się dla nas mili. Naładowałam sobie telefon ich kabelkiem. Zostawali w chatce na kolejną noc. Powiedzieli, że przyszli z Nakkala, że droga prosta i tylko dwa brody, jeden do pół uda. Rzeczywiście nie było tam nic trudnego. Tylko raz musieliśmy wejść do rzeki, płytkiej. Nie nalało mi się nawet do kaloszy. Po suchej nocy woda opadła. Być może gdyby nie deszcze nie trafialibyśmy w tak głębokie miejsca i wszystko wyglądałoby mniej dramatycznie. Być może gdybyśmy więcej wiedzieli czy mieli papierową mapę odkrylibyśmy przesmyk ze skrótem. Zajrzałam potem na mapsme. Pomiędzy dwoma pierwszymi jeziorami, które obeszliśmy po odwrocie z ostatniego przesmyka była ścieżka, od domku, do którego nie zboczyliśmy. Wracaliśmy do tego czasem idąc, ale bez goryczy. Gorzej czy lepiej… nieważne. Przeszliśmy i byliśmy z siebie zadowoleni.
Droga do Nakkala to piaszczysty trakt. Uczęszczany, dobrze ubity, z biegiem czasu jak teren opadał coraz bardziej leśny. Szliśmy szybko wśród zielonych brzózek w pełnym słońcu. Wzdłuż góry. Co jakiś czas mijaliśmy bagno- jedyne urozmaicenie. Po południu na niebie pojawiło się halo. Wielkie, jak to, które widziałyśmy w Lemmenjoki (46 stopni). Żal mi było już schodzić za to Roman z Aldkiem pędzili. Zaczekali raz czy dwa razy, żeby mnie poczęstować herbatą. Ja z kolei coraz bardziej zwalniałam. Nie wiem czemu. Ostatni raz zastałam ich na poboczu asfaltowej drogi, już we wsi. Pili piwo! -Skąd macie?- spytałam zdziwiona. -A dał nam taki jeden Sam, jechał skuterem i rzucił… Hmm. Byłam głodna i też mi się chciało pić. Radośnie zatrzymaliśmy się pod mostem i ugotowaliśmy ostatni obiad. Zabawnie było patrzeć na rzekę, której nie musieliśmy przechodzić w bród, a mimo to łapaliśmy się na studiowaniu nurtu i wyszukiwaniu płytszych miejsc. Mostem przejeżdżały co jakiś czas kłady ciągnąc zdenerwowane renifery. Miałam nadzieję, że nie były prowadzone na rzeź.
Piwo, most i asfalt na szosie zabiły w moich kompanach ducha wędrówki. Postanowili sprawdzić dojazd. Zapytany o taksówkę miejscowy zażądał 200 euro. Grzecznie podziękowaliśmy. I policzyliśmy kilometry… 100!-Może wziąłbym twoje ciężkie rzeczy i poszłabyś, a my pojechalibyśmy stopem po samochód?-rzucił dyplomatycznie Aldek widząc, że ciągnie mnie dalej w las. Ucieszyłam się. Do Hetta zostało 26 km, byłam pewna, że zdążę. Jeśli nie wieczorem to rano. Tymczasem ruszyliśmy szukać miejsca na biwak. Znaleźliśmy je na zalesionej górce, daleko od wody, za to blisko chmar świeżo wyklutych komarów. Dopiero teraz porównaliśmy obtarcia na stopach. Kalosze dokuczyły każdemu, ale nie było w tym żadnej logiki. Ja miałam czerwony tył łydek, Aldek obtarte kostki, a Roman (bezsprzeczny zwycięzca) obdarł skórę wokół całych nóg. Ciekawi byliśmy jak ma się Wielka Stopa, jego kalosze wyglądały profesjonalnie. Gruba podeszwa, guma (my mieliśmy piankowe), cholewka sznurowana u góry. Nie widziałam takich butów wcześniej, ale wiem, że Finowie w nich chodzą. Górskie buty też nas nie rozpieściły. Twarda droga zmęczyła stopy. Niepotrzebnie tak szybko szliśmy.
Ponieważ podejrzewałam jeszcze jeden biwak oddałam Aldkowi tylko zużyte baterie, „piżamę”, pustą butlę po gazie- i wzięłam pełną. Roman dorzucił mi jeszcze paczkę oscypków. To nie był jedyny smakołyk, jaki miał. Jedliśmy czekoladę… Nie miałam pojęcia skąd to wyciąga, mi zostały już same nędzne resztki.
Tej nocy doskonale się wyspaliśmy. Na miękkim chrobotku reniferowym, w bezkresie świeżego powietrza i w spokoju, który przerywało tylko bezsilne bzyczenie. Jak dobrze, że mieliśmy moskitiery!